Obóz był świetny! Przyjechało 40 młodych wspinaczy. Kadrę stanowiło 8 instruktorów i trzech pomocników. Wszyscy jeżdżą z nami już od lat. Towarzyszyły nam 4 psy, które też należą do Agamy.
Mieszkaliśmy w 9 Up - w kultowym miejscu dla wspinaczy, z którego rozpościera się mega widok na Sokolik. Zajęliśmy oba schroniska, oraz rozbiliśmy kilka namiotów. Czyli niemal całe 9 Up było nasze! Sokoliki dla większości instruktorów i wszystkich dzieci są nowym rejonem. Te niesamowite, granitowe skały wymagają zupełnie innych technik wspinaczkowych niż te wyuczone na sztucznej ścianie. Wspinanie po tarciowych płytach, w rysach, po odciągach, oblakach, technika zapieraczki i rozpieraczki w szerokich kominach i zacięciach wymagają precyzyjnej pracy nóg i perfekcyjnego balansowania środkiem ciężkości. Początkowo nie było łatwo i nawet najwięksi ściankowi mocarze mieli trudności z "odnalezieniem się" w ścianie. Jednak z dnia na dzień było coraz lepiej. Pod koniec obozu wszyscy bez problemu przechodzili trudności V, a nawet VI. W dodatku niemal wszyscy prowadzili drogi nie bojąc się lotów. Wędka w tym roku najwyraźniej wyszła z mody.
Starsi Agamowicze pod okiem instruktora Rodzyna, specjalisty od Sokolików i Rudaw Janowickich, mistrza we wspinaczce "na własnej" asekuracji, próbowało swoich sił na drogach nie obitych. Boulder, jak wiadomo miłośnik boulderów przekazał panelowcom nie tylko umiejętność wspinanie z liną, ale także tajniki boulderingu w skałach. Nasi najlepsi zawodnicy z grupy Michała, Pawła, Przemka, Bouldera i Mateusza porobili bardzo ciekawe sportowe przejścia, doprowadzili do perfekcji umiejętność asekuracji i operacji sprzętowych koniecznych w czasie wspinaczki w skałach.
Wszystkich oczarowały te niesamowicie piękne, stworzone jakby specjalnie dla wspinaczy skały Sokolików i Rudaw Janowickich. Po tym obozie nie ma chyba wspinacza, który by powiedział, że woli sztuczną ścianę niż skały.
Każda z 8 grup chodziła w inne miejsce, dzięki czemu nie robiliśmy w skałach zbyt dużego tłoku. Oddaję teraz głos instruktorom grup, tak żeby każdy napisał kilka zdań o swoich podopiecznych:
Najmłodsza ze wszystkich grup, ale wyjątkowo dzielna i chętna do wspinania. Chłopaki robili po 5-6 długich dróg i ciągle chcieli więcej.Pokonywali bez problemu trudności IV i V, a nawet VI. Najbardziej nieustraszony był Norman! Nie bał się nawet strasznego skoku ze skały, na którym trzęśli się ze strachu nawet dwa, trzy razy starsi od niego wspinacze! Mieszko wspinał się w skałach pierwszy raz w życiu, ale poruszał się tak, jakby robił to od urodzenia. Wszystkim szło znacznie lepiej niż na sztucznej ścianie! Szczególnie dumna jestem z Antka, który przez pierwsze dni obozu nie bardzo chciał się wspinać. Nie podobało mu się noszenie plecaka, wchodzenie pod górę i samo wspinanie. W końcu jednak pokonał lęk, z uśmiechem na twarzy wspiął się na samą górę. Tam bowiem rosły… jagody! Nareszcie jakiś sensowny cel tej wspinaczki, a nie po prostu wchodzenie. Po jagodach Antek miał taką moc, że w drodze powrotnej sam niósł 5 lin - swojej i starszej grupy! Co najważniejsze polubił wspinaczkę w skałach!
Chłopcy z mojej grupy początkowo wydawali się niesforni, zamiast mówić że czegoś nie chcą manifestowali to robiąc coś zupełnie odwrotnego. Wystawiali też moją cierpliwość na poważną próbę i dopiero kiedy upewnili się, że nie tracę cierpliwości (bez względu na ich zachowanie) zaczęli mówić, że czegoś nie chcą, boją się nawet, wstydzą. Od tego momentu zaczęli tworzyć zespół, a następnie mierzyć się (zwycięsko!) ze swoimi lękami. Wszyscy wspinali się, prowadzili, wykonywali operacje sprzętowe (na swoje możliwości) pomimo lęku i obaw. Osobiście jestem bardzo zadowolony z możliwości wspinania się z tymi chłopcami.
W tym roku Małgosia przydzieliła mi grupę dzieci dopiero aspirujących do wieku w pełni nastoletniego, co nie znaczy że dzieciaki mniej się wspinały, albo miały mniej motywacji od ich starszych kolegów, bynajmniej tak nie było. Patrząc po zaciętości co poniektórych szybko będziemy mogli ich zobaczyć na sportowej arenie spod znaku Cyfry.
Codzienna rozgrzewka w postać podejścia pod ściankę świetnie zaprawiała naszych młodych adeptów do wspinania, a i warto nadmienić iż podział szpeju w naszej grupie już po 2 dniach przestał być problemem. Chłopaki sami we własnym zakresie zaczęli nim dysponować tak, że wieczne dyskusje, kto dziś zabiera linę, a kto ekspresy przestały mieć miejsce na rzecz sprawiedliwego podziału. Porozumienie się (bez ingerencji opiekunów ) 6 młodych indywidualistów w takich kwestiach jest nie lada wyczynem wartym wyróżnienia.
Co do samego łojenia Sokoliki jak i Rudawy zgoła odbiegają charakterem od wspinania na naszej rodzimej Jurze, tak że dzieciaki wychowane i rozwspinane w wapieniu nagle musiały sprostać wyzwaniu jakim jest cioranie się w rozszerzających granitowych ryskach z technicznymi odstawkami na tarcie. Nie było łatwo.
Statystycznie dziennie pokonywaliśmy 4-5 dróg w najróżniejszym stylu i wyceny do VI.1+. Chłopaki walczyli próbując swoich sił na każdej drodze praktycznie schodząc dopiero z krwią na opuszkach.
Było to bardzo pouczające i rozwijające wspinanie uwalniające wielkie pokłady emocji z przewspinania każdej, jakże górskiej formacji.
Pracowałem z wesołą i entuzjastycznie nastawioną do wspinania grupą dzieci 9-12 lat. Pokonywaliśmy drogi od IV do VI.1+, wszyscy prowadzili - od Heli, która robiła to po raz pierwszy i pokonała kilka dróg o trudnościach IV przez Melę, która robiła piątki i szóstki wbijając się nawet w VI.1 aż po chłopaków, gdzie najsilniejsi byli Tadek i Antek. Ambitnymi wspinaczami okazali się Franek i Witek, działali w jednym zespole i obaj choć silni technicznie musieli pokonać strach przed prowadzeniem. I trzeba przyznać, że niekiedy się to udawało. Ciekawostką jest, że milczący i nie atakujący trudnych dróg Franek miał ochotę na chodzenie po łatwych drogach bez asekuracji, na co nie mogłem mu jednak pozwolić.
Nie stroniliśmy też od wspinaczki na wędkę, celem było przygotowanie się do prowadzenia lub pokonywanie dróg na granicy możliwości technicznych.
Z aspektów technicznych ćwiczyliśmy przewiązywanie się, ale mimo wielu powtórzeń wszyscy moi podopieczni przepinkę muszą jeszcze potrenować.
U nas najważniejszy był kolektyw, jaki stworzyła cała grupa. Dziewczyny napędzały całe towarzystwo. Zawsze pierwsze na zbiórce, najszybciej podchodziły pod skałę i pierwsze "wbijały się w drogę". Prym wiodła tu Wiktoria – nikt nie miał szans Jej wyprzedzić ani przy podejściu pod ścianę ani w ilości wstawek do dróg wspinaczkowych. Tosia nieco bardziej się oszczędzała, ale jak już się zdecydowała, to kosiła najtrudniejsze drogi. Hania natomiast sklejała wszystkie pozornie nierobliwe ruchy. A chłopaki?
No cóż, jak już doszli pod skały, zjedli kanapki i odziali się w ekwipunek wspinaczkowy, to… nagle dostawali mega energii i zapału do wspinu. Najlepszy był Antek Krzos, który zrobił z dołem wiele dróg o trudności VI, VI+ oraz VI.1 (Dże-Mik na Malinowej Skale). Julek wykazywał się największym zacięciem i wolą walki. Teo – mega moc. Szkoda, że wcześniej wyjechał, bo na pewno złoił by wiele. Jego partner Janek wspina się dopiero od miesiąca, a w skałach był po raz pierwszy. Od razu widać, że jest stworzony do tego sportu. Prowadził drogi do VI+ z dołem! Darek najmłodszy z całej grupy, zapał do wspinania miał wielki, a ponieważ i strach był mu obcy, więc robił jedne z najtrudniejszych dróg z całej grupy.
Jak już wspomniano na początku, najważniejszy w naszej grupie był jednak kolektyw. Wszyscy z chęcią tachali liny i resztę szpeju w skały i z powrotem, pomagali i podpowiadali sobie w czasie wspinu, jak i poza nim, częstowali się wszelką wałówką i napitkami. Po prostu stworzyli mega atmosferę, jakiej zawsze chciałoby się doświadczać na wypadach wspinaczkowych.
Był to świetny obóz, a dla mnie osobiście również najbardziej udany. W tym roku miałem szkolić "starszaków" ze wspinania na własnej. Pomimo obaw Gosi co do ilości chętnych, uzbierała się sześcioosobowa grupa zapaleńców tradowego łojenia. Szkolenie nie przewidywało zrobienia pełnego kursu lecz naukę pewnych podstaw i elementów tego rodzaju wspinania. I tak w pierwszych dniach uczyłem osadzanie kości, budowy stanowisk, prowadzenia wyciągu i zjazdu. Moi podopieczni w trakcie obozu szlifowali te umiejętności na wielu pięknych drogach Sokolików i Rudaw aby finalnie rozprawić się z American Direct i Ciasnym Kominkiem na wysokiej, południowej ścianie Krzywej Turni.
Grupa najstarsza o charakterze rekreacyjno-sportowym. Zawodnicy nie mieli większych problemów, żeby przenieść umiejętności ściankowe na wspinanie w skałach, co skutkowało prowadzeniem dróg w trudnościach VI.4 dla Marysi Lipkowicz (2 próba) i VI.3 dla Michała Strojnego (również 2 próba). Najmłodszy w grupie - Antek poprowadził OS VI.2 "Weź Byka za rogi" na Zipserowej Czubie. To trudne VI.2. Reszta grupy także nie próżnowała, prowadząc i wędkując dużą liczbę dróg w przedziale V - VI.1. Praca z tak samodzielnymi i dojrzałymi wspinaczami to sama przyjemność, również za sprawą możliwości wspólnego wspinania i opracowywania patentów na drogi.
Grupa dorosłych bardzo zróżnicowana poziomem. Od osób dla których wyjazd był pierwszą okazją do kontaktu ze skałą i do wspinania poza panelem, przez osoby doświadczone o dość różnych ambicjach, aż po wspinaczy snujących już plany taternickie.
Mimo naturalnych rodzicielskich marzeń o ucieczce od zgiełku i tak bez wyjątku kończyliśmy gdzieś przy grupach młodszych, aby się wzajemnie wspierać.
W czasie wspinaczki zdarzały się przejścia i dróg o trudnościach III+, jak też VI Trad. Ta rozpiętość ambicji i umiejętności sprawiała, że zespoły nie wchodziły sobie w drogę, a każdy miał coś dla siebie. Na ogół było bardzo wesoło i żartobliwie, a także satysfakcjonująco. Wszyscy chętnie sobie nawzajem pomagali i okazywali wiele wsparcia.
Zdawało się, że opanowywanie nowych umiejętności w ogóle nie sprawia problemów – nikomu z grupy. Kasia pokonywała drogi w nieznanych sobie wcześniej formacjach, Radek imponował przejściami sportowymi czasem wymagającymi patentowania, Dominika świetnie opanowała prowadzenie i przepinki (a także zrobiła nam wiele fantastycznych zdjęć), Paweł ukończył z sukcesem wiele różnorodnych dróg i doskonale asekurował, Tomek zaprezentował żelazną psychę oraz imponujące tempo opanowania tajników asekuracji własnej.
Obóz zakończyliśmy przejściami wielowyciągowymi na własnej asekuracji, na linach połówkowych, o trudnościach VI+, przy czym organizacja wielowyciągów na drogach nie koniecznie do tego przystosowanych o raczej nie imponującej długości wzbudzała uzasadnioną wesołość u kolegów instruktorów. Wartości ćwiczeń jednak nie sposób przecenić.
Oprócz realizacji planów świetna atmosfera sprawiła, że wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni.
A poza wspinaniem?
Najważniejsze było oczywiście wspinanie, ale nie zabrakło też innych atrakcji: pluskania w rzece, pływania w jeziorze, ognisk i różnych zabaw. W tym roku rekordy popularności biło Frisbee. Gra była za zwyczaj bardzo zacięta, a jej mistrzem bezsprzecznie został Theo, który przypłacił to niestety złamaniem palca. Frisbee jak się okazało to bardzo ekstremalny sport, szczególnie w wykonaniu ekstremalnych graczy.
Agamowicze, którzy jeżdżą z nami regularnie, już od pierwszego dnia obozu nie mogli się doczekać nocnej zabawy. Nikt nie wierzył w zapewnienia instruktorów, że w tym roku nic takiego nie będzie. Wszyscy wiedzieli, że zabawy nocnej nie może zabraknąć. Mieli rację.
W tym roku były to nocne podchody. Nasi podopieczni, podzieleni na 6 grup, mieli za zadanie, odnaleźć znaki walońskie i dzięki nim odgadnąć hasło, które było podpowiedzią jak dotrzeć do skarbu Walonów. Nasza gra nocna ściśle wiązała się ze średniowieczną historią tego rejonu Sudetów.
Walończycy, Walonowie, to lud romański, który przybył tu w czasie podboju Galii przez Rzymian. Trudnili się odnajdywaniem, wydobywaniem i przetwarzania bogactw naturalnych: srebra i złota, kamieni szlachetnych ametystu, kryształu górskiego, kwarcytów, granatów, szafirów, szmaragdów, rubinów i cyrkonów.
Do dnia dzisiejszego zachowały się liczne ślady po tych średniowiecznych geologach – to ryte na skałach tajemne znaki walońskie, kierujące do skarbca Ducha Gór. Właśnie takich znaków trzeba było odszukać.
Skarby były ukryte na wodach zalanego kamieniołomu w Rudawach Janowickich. Znalazły go wszystkie grupy, a był nim najcenniejszy dla wspinaczy kruszec - magnezja! O dziwo pierwsza startując grupa nie była pierwsza a pierwsi zdobywcy skarbu odnaleźli tylko jeden znak! Zabawy było co niemiara, zwłaszcza dla instruktorów, którzy byli grupą "walońskich uciekinierów". Podchody zakończyły się ogniskiem, gdzie wyłoniliśmy wygranych - tych bardziej i tych najbardziej.
Kolejną atrakcją był skok z kilkunastometrowej skały. Z dołu wyglądało bardzo niepozornie, ale gdy stanęło się na górze… Niektórzy skakali nawet po 7 razy! Nie wszyscy zdecydowali się na skok. Trudno, może za rok się odważą. Po skakaniu poszliśmy na lody do Szwajcarki - starego górskiego schroniska, które pamięta takie sławy jak Wanda Rudkiewicz, Alek Lwow i innych wybitnych wspinaczy.
Panowały niesamowite upały, które w czasie wspinania nie dawały się bardzo we znaki, gdyż wspinaliśmy się na zacienionych drogach. Jednak po obiedzie rytuałem stały się spacery nad rzekę. W najbardziej upalny dzień pojechaliśmy nad jezioro. Okazało się, że niemal wszyscy są świetnymi pływakami. Wspinacze są dobrzy we wszystkich sportach!
Bardzo dziękujemy naszym sponsorom PolarSport i Mammut za pomoc sprzętową, wspaniałe polary i koszulki. Wielkie podziękowania dla naszego klubu - KW Warszawa za wsparcie finansowe mniej zamożnych wspinaczy.
Dziękujemy rodzicom za wszelką pomoc, a Dominice Sawczuk za piękne zdjęcia.
Dziękuję wszystkim trenerom i pomocnikom (Magdzie Salwowskiej, Marzenie Grocholskiej, Jankowi Orlińskiemu i Szymonowi Doradzińskiemu) za mega pracę, cierpliwość, zaangażowanie i w ogóle za wszystko. Nie ma lepszych trenerów niż Wy!
No i oczywiście nie ma wspanialszych zawodników niż nasi! Dzięki dzieciaki za wspaniały obóz!