Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej Rozumiem

Zmarł Jerzy Fiett 1928-2021

2021-11-19
Autor: Cinek
7 kwietnia bieżącego roku zmarł w Warszawie Jerzy Fiett, prezes Zarządu Głównego Klubu Wysokogórskiego w latach 1961-1963. Uroczystości pogrzebowe odbędą się 26 listopada. Rozpocznie je o godzinie 10:30 nabożeństwo w sanktuarium o. Jezuitów Św. Andrzeja Boboli, ul. Rakowiecka 61.

Odprowadzenie urny z prochami Jerzego Fietta do grobu rodzinnego na Cmentarzu Wojskowym, ul. Powązkowska 43/45 przewidziane jest o godzinie 13:00 spod bramy głównej cmentarza, kwatera A29 - 1 - 30.

Po nabożeństwie, sprzed kościoła możliwy będzie przejazd mikrobusem na cmentarz i z powrotem. Zainteresowane osoby proszone są o zgłoszenie na adres e-mail: [email protected] - do dnia 22 listopada.


Krótki biogram

Jerzy Fiett urodził się w 1928 roku. W 1952 roku ukończył studia na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej. Na przełomie lat 50-60 ubiegłego wieku stał się w Polsce jednym z prekursorów konstrukcji maszyn matematycznych - protoplastów komputerów. W 1958 roku uczestniczył w projektowaniu pierwszej w Polsce maszyny cyfrowej XYZ, na bazie której uruchomiono również pierwszą krajową produkcję maszyny matematycznej nazwaną ZAM-2. Zajmował się zastosowaniami technik cyfrowych do celów wojskowych: systemów radiolokacji, dowodzenia, kontroli lotów. W latach aktywności zawodowej pełnił funkcje kierownicze w Instytucie Maszyn Matematycznych, w Przemysłowym Instytucie Telekomunikacji, kierował także ich różnymi, wyspecjalizowanymi zakładami. Z racji wybitnej znajomości swojej zawodowej dziedziny, wielokrotnie bywał powoływany do rad naukowych i komitetów: PAN (Elektronika, Informatyka, Telekomunikacja), Instytutu Maszyn Matematycznych, Instytutu Łączności, Wojskowego Instytutu Technicznego, Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego i Techniki. Był autorem szeregu opracowań i referatów z dziedziny konstruowania i zastosowań maszyn cyfrowych i komputerów. Na emeryturę przeszedł w 2006 roku.

Wspinał się w latach 50-60 ubiegłego wieku. W czasach trudnych dla współczesnych wspinaczy do wyobrażenia, gdy brakowało właściwie wszystkiego: górskiego sprzętu, środków komunikacji, łączności, a przede wszystkim wolności. Ale naszym Kolegom z tamtych czasów nie brakowało zapału do wspinaczkowych przygód i miłości do Tatr - praktycznie jedynie dostępnych wówczas gór, może nawet owego zamiłowania mieli więcej niż my dzisiaj. Zapoznajmy się z nader interesującym i jakże żywym zapisem wydarzeń ze wspinaczek, dokonanym przez partnera Jerzego Fietta, Romana Rędziejowskiego „Żyrafę”.


Wspinaczki z Jurkiem Fiettem

wspomina Roman Ryszard Rędziejowski „Żyrafa”

Nie pamiętam kiedy zacząłem się wspinać z Jurkiem. Spotkaliśmy się przy jakiejś kontroli lin zakupionych przez Koło Warszawskie Klubu Wysokogórskiego. Na zachowanej niekompletnej liście moich tzw. ”wejść” figuruje prawie 50 pozycji w towarzystwie Jurka. Było to w większości taternickie rzemiosło typu ”możesz iść”, ”idę”, ”zakładam stanowisko”, ”ściągam”, etc... Poniżej, w chronologicznym porządku parę wydarzeń, które mi pozostały w pamięci.

W lutym 1957 była wycieczka na Słowację w towarzystwie Marysi i Stefana Czarneckich, Danki Topczewskiej (Toczki) i Anki Ostrowskiej. We wspomnieniach tej ostatniej jest Jurek i ja na zbyt krótkich łóżkach w Brnčalovej Chacie. I wspaniała noc na Zielonym Stawie ze ścianą Małego Kieżmarskiego w świetle księżyca. Poszliśmy stamtąd na nartach na Przełęcz pod Kopą, aby odprowadzić Toczkę, która ”musiała” wracać zjeżdżając samotnie na nartach przez Zadnie Koperszady. Dziś byśmy nigdy na to nie pozwolili, ale wtedy byliśmy młodzi i głupi.

2/9 1957. Zabi Mnich droga WHP 1134. Oprócz Jurka: Ewa Kamler i Roman Kulesza. W środku wspinaczki zaczęło okropnie padać. Nie pamiętam jak skończyliśmy wspinaczkę, ale do schroniska wróciliśmy ciągle związani linami. Mokrych lin nie dawało się rozwiązać. Liny w tych czasach były sizalowe, niesłychanie sztywne w mokrym stanie. Uczono nas na kursie ”zaletą węzła tatrzańskiego skrajnego jest to, że się łatwo rozwiązuje”. Nieprawda.

10-11/9 1957. Niedokończona ”grań Morskiego Oka” w towarzystwie Romana Kuleszy i Andrzeja Barszczewskiego. Była wtedy moda na ”robienie grani” tego i owego. Planowaliśmy wtedy z Jurkiem ”grań Tatr” (żeby ”się pokazać”) ale nie wyszło. To była mała namiastka. Nocowaliśmy niewygodnie w jakiejś kolebie po słowackiej stronie, a potem w deszczu w jakiejś dziurze pod Hinczową Przełęczą. Ta próba dostarczyła decydujących doświadczeń na prawdziwą wyprawę za rok.

14/2 1958. Oblężenie zimowego ”filara Świnicy” (WHP 36). Podchodziliśmy pod ten filar dwa razy, wstając w nocy i gotując płatki owsiane (fuj) w turystycznej kuchni Murowańca. Za każdym razem coś się nie udawało (np. pogoda). To podejście w śniegu jest strasznie długie. Za trzecim razem wzięliśmy wieczorem namiot i biwakowaliśmy pod filarem. Tym razem się udało, ale płatków nie było bo spirytusowa kuchenka nie chciała się w tym zimnie zapalić.

7/4 1958. Znów grań, tym razem zimowa. Cubryna i Mięguszowieckie Szczyty. Jurek i Andrzej Mostowski. Zaczęło się od pięknej pogody. Pamiętam wypowiedź Andrzeja ”a ja mam żonę i dwoje dzieci, to ja sobie tu wbiję haka”. Skończyło się biwakiem na Przełęczy pod Chłopkiem w namiocie w strasznej wichurze. Jakimś cudem udało się nam stamtąd następnego ranka zejść.

7-18/8 1958. Wysoka Gran Tatr. To zupełnie inna historia, która zaćmiewa mi w pamięci wszystkie inne wspomnienia.

2/4 1959. Zimowa ”direttissima” północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. Moja najpiękniejsza zimowa wspinaczka. Nie mieliśmy żądnego opisu (to było może 5-te albo 6-te przejście). Wyrysowałem z fantazji drogę na dość niedokładnym zdjęciu ściany i tak szliśmy. Wspaniała pogoda, śnieg ”beton”. Potem niekończąca się Rynna Wawrytki, wyciąg za wyciągiem (10?, 11?) aż do szczytu. Po zejściu granią i (chyba na pupie) przez Żleb pod Mnichem, w poprzek Morskiego Oka i tam... niespodzianka. Pani Dziunia (Wanda Łapińska), zarządzająca schroniskiem, kazała wyrąbać lód wzdłuż brzegu żeby ”bydło turystyczne” nie wchodziło na jezioro (bo niebezpiecznie?). Mnie się udało przeskoczyć, a Jurek się poślizgnął i wpadł po pas w lodowatą wodę. Takie zakończenie wspaniałego dnia.
 
 
miegusz
4-5/4 1959. Podnieceni sukcesem wybieramy się na ścianę Niżnych Rysów (WHP 1044). Od początku nie bardzo idzie. Trudno znaleźć wejście na Morskie Oko (wyrąbany lód), a pod ścianą dogania nas druga dwójka: Toczka (Danka Topczewska) i Andrzej Janota. Decydujemy się iść razem, co praktycznie oznacza zmniejszenie szybkości. Kończy się biwakiem w środku ściany, bez sprzętu, w imitacji jamy śnieżnej. Nie wiem dlaczego nie zdjęliśmy raków (w wyniku prawie odmrożenie), natomiast podłożyliśmy wszystkie liny pod Toczkę (bo kobieta ma się ”tam” nie przeziębić). Toczka wpadła na pomysł, żeby się ogrzać paląc po kolei strony przewodnika (mojego). Skutek niewielki, ale w rezultacie dostałem nowy przewodnik.

Gdzieś w sierpniu 1959. Czekając na rozpoczęcie obozu w Dolinie Jaworowej mieszkamy w Pięciu Stawach. Dowiadujemy się, że znajoma dwójka (nie pamiętam nazwisk) poszła na Zamarłą Turnię i powinna dawno wrócić. Idziemy do Pustej Dolinki, i na płytach Zamarłej jest rzeczywiście ta dwójka. Nie mogą się ruszyć, bo pierwszemu złamał się młotek i nie może wbić stanowiskowego haka. Nigdy tak szybko nie wbiegliśmy na Kozią Przełęcz i grań Zamarłej. Wystarczyło naszych lin żeby je spuścić pierwszemu z dwójki.
 
 
jaworowa
28/8 1959. Obóz w Dolinie Jaworowej. Przy wielu okazjach oglądamy w skróconej perspektywie ściany Jaworowych Turni. Widać wielki zachód przecinający te ściany. Powinno się nim dać przejść i to powinna być nowa droga. Wybieramy się tam w końcu z Januszem Oszczapowiczem i Staszkiem Wrońskim. Daje się przejść, choć gdzieś w trawersie nad przewieszkami obrywają się pod nogami jakieś bloki i spadają wolnym lotem aż na piargi. Okazało się później, że nie jest to całkiem nowa droga, ale pierwsze przejście całego zachodu, który WHP nazwał ”Jurgowską Drabiną” (WHP 2208).

30/8 1959. Zrobiliśmy jakieś wejście na Ostrym Szczycie i jesteśmy w najwyższym piętrze Doliny Jaworowej. Robi się ciemno, zejście doliną nie jest proste, i odkrywamy że zapomnieliśmy latarek. Nie szkodzi, schodzą jeszcze dwa zespoły, na pewno mają. Nie mają! Zaczyna się bardzo ostrożne schodzenie. Kończy się tym, że Staszek Wroński, który został w obozie, zorientował się i przybiegł ze światłem.
 
murek
W drodze do Jaworowej, Łysa Polana, sierpień 1959 rok. Od lewej Stanisław Wroński, Jerzy Fiett, Wanda Zawidzka, siedzą nisko od lewej: Barbara Czarnek, Hanna Modzelewska, Janusz Oszczapowicz, Wojciech Brański, Wanda Błeszyńska, leżą: Małgorzata Tustanowska, Leszek Łącki, stoi Andrzej Mostowski (?).

Kwiecień 1960. Po sukcesie z ”direttissimą” przygotowujemy się na zimowe przejście filara ”Mięgusza”. Będzie wymagać biwaku, sprzęt przygotowany. Ale pogoda nie. Opady śnieżne, lawiny. Siedzimy i czekamy.  

Nagle: ”wypadek na Mnichu”! Jak się później okazało, dwóch wspinaczy zdecydowało się zjechać na linie wschodnią ścianą (obejrzeć sławny ”wariant R”?). Pierwszy (Jan Łącki „Aligator”) zjechał na półki w środku ściany, drugiemu (Wacław Karpiński), z brakiem doświadczenia w technice zjazdów, zaciął się założony na zbyt długiej pętli, tzw. ”węzeł Prusika”, używany do autoasekuracji przy zjazdach. Węzeł był za wysoko by się do niego dostać i wspinacz wisząc w pętli zawiązanej pod pachami nie mógł nic zrobić. Zmarł w tej pozycji.

Górskie Pogotowie zjechało ze szczytu w nocy z pomocą zestawu Grammingera, spuszczając obu wspinaczy: żywego i nieżywego. Pomagaliśmy z Jurkiem w nocy sprowadzać na dół tobogan ze zwłokami. Potem mieliśmy jego zszokowanego towarzysza w pokoju. To było wstrząsające.

Dowiedziałem się dużo później z niemieckiego podręcznika asekuracji, że człowiek zawieszony na pętli pod pachami ma 20 minut zanim nastąpią nieodwracalne zmiany. Staszek Biel, który tak zawisł gdzieś na Jaworowym Szczycie, na szczęście spadł i ”tylko” się połamał. W tym samym podręczniku były groźne obrazki pokazujące, co się dzieje po odpadnięciu ze wspinaczem związanym w pasie (wówczas sposób wiązania faworyzowany przez Anglików).

24/8 1960. Rumanowy Szczyt droga Bernadzikiewicza i Chwaścińskiego (WHP1388). Ostatnia część drogi (warianty K, L) to wspaniała 300-metrowa ściana o niesłychanej ekspozycji. Nasza najpiękniejsza letnia wspinaczka. Wspominając to przejście dużo później, Jurek twierdził, że gdzieś tam ”poleciał” przy bliskim haku i że go utrzymałem. A ja zupełnie tego nie pamiętam.

25/8 1960. Schodząc po wejściu na Wysoką, gdzieś w Ciężkiej Dolince przyszło mi do głowy, żeby przejść w poprzek stromego płata śniegu. Wziąłem ostry kamień, żeby w razie czego hamować – i po chwili byłem na dole z paskudnie rozciętą nogą. Dobrze że nie ze złamaną lub gorzej - z rozbitą głową. Jurek podarł koszulę i zabandażował nogę, po czym schodziliśmy skomplikowaną ścieżką przez Kaczą Turnię z czołówkami. Na dole jeden z uczestników obozu, lekarz, zdezynfekował, zalepił plastrem i powiedział, że trzeba zejść na dół i zszyć (dlaczego sam nie miał odpowiednich narzędzi?).

Rano nie mogłem się w ogóle ruszyć. Jakim cudem zszedłem na dół po wypadku? To był koniec mojego wspinania tego lata. Jurek zrobił kilka ”dróg” z innym partnerem.

Marzec 1961. Obóz pod namiotami, zasypywanymi codziennie przez śnieżne wichury. Żadnych wspinaczek. Jurek powiedział, że takiego gówna jeszcze nie widział.

W lecie 1961 mieliśmy jechać w Alpy z Marysią i Stefanem Czarneckimi, ich samochodem. Jurek stwierdził, że nie może zostawiać świeżo poślubionej Klary i zamiast niego pojechał ze mną Piotr Misiurewicz.

Lato 1962. Ostatnia wspinaczka z Jurkiem. Pojechaliśmy na Słowację dwoma skuterami ”Osa”. On z Klarą, a ja z moją narzeczoną Krystyną. We dwóch przeszliśmy ścianę Małego Kieżmarskiego (najwyższa w Tatrach) drogą Stanisławskiego (WHP 3397). Pamiętam, że stojąc na jakichś marnych stopniach nad przepaścią, nagle stwierdziłem, że ja właściwie zupełnie nie mam na to ochoty. Myśleliśmy w powrotnej drodze, że nasze panie wyjdą nam na spotkanie. Nie wyszły.

Najważniejsze co pozostało z przyjaźni z Jurkiem to nie wspomnienia tych kilkudziesięciu wypraw w Tatrach. Jako zastępca dyrektora Zakładu Aparatów Matematycznych PAN zaproponował mi w roku 1959 pracę przy pierwszym w Polsce komputerze, XYZ. Zmieniło to całkowicie bieg mojego życia. Zamiast pozostać inżynierem-mechanikiem (kierunek moich studiów) zostałem matematykiem-informatykiem. Za co jestem Jurkowi nieograniczenie wdzięczny.
 
Wojciech Brański i Andrzej Spychała

Dyskusja o tym artykule liczy 2 posty. Zobacz ją na forum.