Wspinam się od niemal 20-tu lat. Od 8-miu jestem prezesem KW Warszawa. Gdy obejmowałem prezesowski fotel, to przypominał on raczej koślawy stołek – w klubie figurowały 23 osoby z opłaconymi składkami. Dziś jest ich prawie 400, a ten wzrost nie byłby możliwy bez reformy klubu i nowego programu, którego ważną częścią były szkolenia, wyjazdy i klubowe obozy unifikacyjno-szkoleniowe (letnie i zimowe). Od samego początku stykałem się ze sprawami dotyczącymi systemu szkolenia i narastało we mnie przekonanie, że nie wygląda on tak, jakbyśmy sobie tego wszyscy życzyli, że coraz bardziej odbiega od tego, jakim był za czasów mojego kursu. W końcu, będąc jedną kadencję w zarządzie PZA, dałem wyraz swoim poglądom, które spotkały się jednak ze zdecydowanym odporem. Mniej więcej na takiej zasadzie, jak ujęła to, najzupełniej poważnie, instruktor pisząca na forum dyskusyjnym PZA:
„(…) Może (Paszczak) chce zmienić świat? Co wcale nie znaczy, że należy mu pozwalać na takie zachowanie.”
Potem wiele z moich projektów wróciło do mnie jako „pokraczne bękarty” oryginalnych pomysłów – wróciły echem tak zniekształconym, że czasem nie miały już ze mną nic wspólnego. Złożyłem więc ten tekst - bo jego części miałem gotowe od dłuższego czasu – aby dać wyraz poglądom tej olbrzymiej rzeszy ludzi, którzy sami nie będąc instruktorami, mają jednak w tej sprawie swoje zdanie i chcieliby, aby coś się zmieniło.
Wiele mówi się w naszym środowisku o instruktorach. Wśród wspinaczy, instruktorzy, często niesprawiedliwie, nie mają najlepszej opinii (lobby instruktorskie, etc), z kolei szkoleniowcy mają wrażenie, że są czasami obiektem nagonki, bo wspinacze chętnie i ku swej uciesze generalizują złe przykłady. Trudno w takiej sytuacji o rzetelną i spokojną dyskusję, trudno wypowiedzieć jakiekolwiek słowa krytyki bez posądzenia o „anty-instruktorską fobię”, „zaprzepaszczanie dorobku”, „niszczenie środowiska” bądź w najlepszym razie dyletantyzm.
Chciałbym – i sądzę, że podobnie myśli większość wspinaczy – aby stopień Instruktora PZA był tytułem do dumy. Aby poziom szkolenia był wysoki, a instruktor był wzorem do naśladowania nie tylko w aspekcie dydaktycznym czy etycznym, ale także – sportowym. Chciałbym, aby – jak to ma miejsce w przypadku organizacji zachodnich - jasne, czytelne i publicznie dostępne zasady dotyczyły nie tylko uzyskiwania stopni instruktorskich, ale też systemu weryfikacji, unifikacji oraz – rzecz niebagatelna – współpracy pomiędzy PZA a środowiskiem instruktorskim. Chciałbym też, aby zawód instruktora był atrakcyjny finansowo, aby instruktor za swą niewątpliwie ciężką i nad wyraz odpowiedzialną pracę był odpowiednio wynagradzany i aby miał w swoim związku realne oparcie. Chciałbym też, a może przede wszystkim, aby zniknęły jakiekolwiek niesnaski i abyśmy wszyscy byli kolegami, połączonymi tą samą pasją gór.
Piszę o tym, bo nie zgadzam się, że sprawy szkoleniowe są wyłączną, wewnętrzną sprawą instruktorów, jak często to się od nich słyszy. Te sprawy dotyczą nas wszystkich, rzutują na nasze wzajemne relacje, na rozdysponowanie skromnych przecież środków finansowych, na cele działania związku i wreszcie na poziom wspinania nasz i naszych przyszłych kolegów. Nie można tych kwestii rozpatrywać w oderwaniu od swojego kontekstu - zwanego oczywiście PZA. Tylko gwoli przypomnienia zaznaczam, że pisałem już sporo o innych aspektach reformy naszego związku, choćby w tekstach „Historia Chatki na Włosienicy” czy „No Pain-No Gain”. I pisałem też o tym, że reforma PZA może zacząć się tylko wtedy, gdy włączą się w nią wszyscy jej członkowie i na swoich klubowych zjazdach wybiorą takich delegatów, którzy tę wolę zmian przyniosą do zarządu.
Tekstem tym chciałbym zacząć rzeczową dyskusję i wymianę racjonalnych argumentów, choć dotychczasowe próby nie napawają optymizmem. Tylko jedna debata o kluczowych dla środowiska sprawach, za mojej pamięci, potoczyła się konstruktywnym torem i doprowadziła do powstania „Porozumienia Tatrzańskiego”. Ciekawe, czy aby nie dlatego, że nie dotyczyła bezpośrednio systemu PZA?
Pomysły zawarte poniżej nie powstały znienacka – są wynikiem bardzo wielu dyskusji, w tym także (a może przede wszystkim) z instruktorami. Pierwszy projekt systemu weryfikacji (prawie identyczny z załączonym) złożyłem zarządowi PZA równo 4 lata temu, a od tego czasu wałkowałem ten temat wielokrotnie i przy różnych okazjach. Tak się jednak składa, że pomimo pewnych działań, które Komisja Szkolenia faktycznie podjęła w tej i zeszłej kadencji, sprawa reformy ciągle buksuje w miejscu.
Polski system szkolenia wykształcił jednych z najlepszych alpinistów świata. Możemy być z tego dumni. Jednak tamten system to chwalebna przeszłość - bo dawno już go nie ma. Powstał inny, pół-komercyjny, niejasny i nieprzejrzysty. Wykształcił dużą grupę instruktorów, którzy dziś w nim funkcjonują. A funkcjonują tak, jak tego od nich ten system wymagał. I chcę to jasno powiedzieć – nie jest ich winą, że wymagał niewiele.
Jest i dziś wśród instruktorów wielu świetnych wspinaczy. Jednak tak jakoś się dzieje, że wspinacze opowiadają anegdoty właśnie o tych słabych, i chyba trudno się temu dziwić, bo jak wszędzie, tak i tutaj obowiązuje zasada „perception is reality”. Wśród instruktorów wspinaczki skalnej przeważają ludzie młodzi i wyrobieni sportowo. Ale wśród instruktorów taternictwa i alpinizmu już to regułą nie jest. Tak się także składa, że niestety nie widać ich w górach, choć na liście PZA figuruje ich 130-tu. Przejrzałem wykazy przejść z ostatnich 5 lat, alpejskie i tatrzańskie, i znalazłem w nich tylko 30 nazwisk, średnio po 6 na sezon (1). Wygląda więc na to, że w roku tylko ok. 5% instruktorów przechodzi w górach drogi warte wzmiankowania (a nie chodzi tu o żadne rekordy – w zestawieniach ujmowane są wszystkie ciekawsze przejścia, nawet dłuższe „piątki” czy Grań Moka). W dofinansowaniach KWiU (2) za ostatnie 4 lata pojawiło się, na ok. 200 osobo/dofinansowań, tylko ok. 15 dla instruktorów i są to zazwyczaj te same nazwiska – średnio po 3-4 na rok. Trzeba jednak przyznać, że to właśnie instruktorzy – Bodzio Kowalski i Wojtek Wiwatowski – byli autorami najlepszego przejścia roku, za które dostali „Jedynkę”.
Z drugiej strony Instruktorzy narzekają na „psucie się” rynku. Konkurencja instruktorów AWF sprawiła, że ceny szkoleń skałkowych poszły w dół. W opinii niektórych - wraz z ich jakością. Niektórzy instruktorzy szkolą nie posiadając działalności gospodarczej, co tworzy sytuację nieuczciwej konkurencji. Jest wrażenie, że PZA interesuje się instruktorami za mało, za mało też wpływa na poprawę ich statusu prawnego i pozycji konkurencyjnej. Łatwość, z jaką można zostać instruktorem, ograniczana jedynie rzadkością samych kursów sprawia, że instruktorów jest bardzo wielu, ale czas poświęcany szkoleniu jest bardzo ograniczony. Zaledwie kilkanaście szkół zajmuje się szkoleniem w sposób profesjonalny i całościowy, a dla ich właścicieli szkolenie jest źródłem utrzymania. Coraz częściej słyszy się jednak opinię, że „ze szkolenia nie da się wyżyć”.
Gdy spytałem kilkanaście osób (także instruktorów) o to, jakie cechy powinien spełniać dobry instruktor, wszyscy byli zgodni, że:
To dziwne, ale zgodność była pełna (instruktorzy często dodawali, że „musi dużo szkolić”). Czy ktoś z Was miałby inne zdanie? Chyba nie, bo kwestia wydaje się być ewidentna.
Wygląda też na to, że nic prostszego, jak wprowadzić te postulaty w życie.
No, bo po kolei:
ad. 1 określamy minimalne wymagania dotyczące przejść i praktyki wspinaczkowej, jakie są wymagane do uzyskania poszczególnych stopni,
ad. 2 szkolenie dydaktyczne i merytoryczne zapewniają obowiązkowe unifikacje i inne tego typu imprezy (wykłady, seminaria, szkolenia),
ad. 3 aktywność weryfikujemy wykazem przejść, składanym np. raz na 3 lata,
ad. 4 podczas weryfikacji, instruktor musi przejść test sprawnościowy.
Z rozmów, jakie toczę z kursantami w klubie wynika, że bardzo interesuje ich, jakim wspinaczem był / jest ich instruktor. Jakie ma osiągnięcia, gdzie się wspinał, czy był „dobry”. Bardzo ciężko jest im uzyskać te informacje, a choć strona PZA powinna być oczywistym źródłem, to podaje jedynie nazwiska. O osiągnięciach ani słowa. Dopytują się więc, gdzie mogą, bo jest to dla nich jedno z najważniejszych kryteriów wyboru.
Tymczasem w „pewnych kręgach” od lat powtarzana jest mantra, że „dobry wspinacz niekoniecznie będzie dobrym instruktorem”. Jest to truizm tak oczywisty, że w istocie nie niosący żadnej treści, uzasadnia natomiast bierność wspinaczkową sporej grupy instruktorów, tkwiących w przeświadczeniu o swej „wyższości dydaktycznej” (3). Jak to się dzieje, że ta myśl nie przyświeca innym organizacjom alpinistycznym, które śrubują wymagania sportowe dla swych przewodników do maksimum możliwości? Jak to możliwe, że wymogi dla ich kandydatów akcentują niemal wyłącznie poziom sportowy? Chyba tylko dlatego, iż uznają za oczywiste, że nauczyciel wspinania musi znać ten sport lepiej od innych.
Sądzę, że jedynie mniej niż połowa Instruktorów Alpinizmu i Taternictwa jest w stanie przedstawić tatrzańskie wykazy przejść za ostatnie 3 lata, na których figurować będą drogi szóstkowe latem albo piątkowe zimą (4). Gdyby bowiem było inaczej, ich przejścia wykazywane byłyby w posezonowych zestawieniach, a przecież poza pewną grupą – jak napisałem – nie były. Szkoda więc, że nigdy nie padł z ust autorów wspomnianej myśli inny bon-mot, ujmujący sprawę od przeciwnej strony – że „dobry instruktor musi być dobrym wspinaczem” – bo to właśnie wynika z analizy wymagań innych związków! Nie mistrzem, nie rekordzistą, ale dobrym wspinaczem. Wydaje mi się, że takie postawienie sprawy wnosi dużo więcej, a w najlepszym interesie PZA powinno być przyciąganie do systemu szkolenia właśnie młodych, zdolnych wspinaczy.
Nie bardzo wyobrażam sobie prowadzenie tatrzańskiego szkolenia przez najlepszego nawet teoretyka, który ostatni raz poważnie wspinał się w latach swej młodości, a jego jedyny związek z alpinizmem to właśnie szkolenia, prowadzone gdy akurat ma urlop z pracy. Instruktor ponosi przecież ogromną odpowiedzialność za trójkę przeważnie młodych ludzi, i musi umieć wydobyć ich z opresji w każdych warunkach, musi w deszczu i zimnie pewnie poprowadzić V+ albo wyprowadzić zespół z zapychu w kruchym i zaglonionym terenie. W takiej sytuacji nie pomoże żadna magiczna „wiedza dydaktyczna”, a jedynie prosta fizyczna sprawność i doświadczenie wspinaczkowe. Instruktor musi być sprawnym, doświadczonym alpinistą, dla którego wspinanie i szkolenie to chleb codzienny. Musi być alpinistą, który nie będzie się obawiał zabrania swoich kursantów na duże ściany.
Tylko wtedy będzie w stanie zarazić kursantów swoją wspinaczkową pasją i wyszkolić ich na samodzielnych taterników.
Stety bądź niestety – odeszliśmy od szkoleń klubowych i urynkowiliśmy cały system (KTJ postąpił inaczej, ale nie będę oceniał, który system jest lepszy – w każdym razie system KTJ jest przynajmniej logiczny). Tkwimy jednak w schizofrenii – skomercjalizowaliśmy jedną część, „instruktorską” ale druga – „pezetowska” – pozostała nie zmieniona. Zasady i struktury są takie same, jak za czasów szkoleń towarzysko-klubowych. To zapewne jest powodem, że w części środowiska instruktorskiego panuje coś w rodzaju „mitu”, polegającego na stawianiu szkolenia na piedestale pracy niemal misyjnej i otoczonej szczególnymi względami. Niewątpliwie było tak kiedyś – praca instruktora był prawie społeczna, a stopień w zasadzie honorowy. Obecnie jednak powinno być dla każdego jasne, że zerwana została bezpośrednia więź między PZA (czy też klubem) jako pracodawcą, a zatrudnianym instruktorem. Onegdaj instruktor szkolił w klubie, który go zatrudniał. Zarabiał instruktor, ale i klub. Uczestnicy kursu z „automatu” zostawali członkami klubu płacąc składki – zysk był więc oczywisty, instruktorzy byli częścią struktury klubowej, a PZA odnosił z ich pracy konkretne, także finansowe korzyści.
Dziś PZA nadaje tytuł instruktorski, będący tylko wstępem do zakupu licencji, uprawniającej do szkolenia komercyjnego. Po jej wykupieniu – i trzeba to jasno powiedzieć - instruktor staje się prywatnym przedsiębiorcą. Pracuje na własny rachunek i zarabia w ten sposób na swoje utrzymanie. Bezpośrednio, z faktu prowadzenia przez instruktora szkoleń, PZA ani kluby nic nie mają – instruktorzy obecnie nie płacą za licencje, dotowane są kursy i unifikacje, a kursanci prywatnych szkół niewiele dowiadują się o PZA czy klubach (po części także z winy tychże klubów, ale to inna bajka). Kursanci ci kończą szkolenie i – au revoir! – do „pezety” nigdy nie trafiają…
Oczywiście, kluby mogą organizować swoje szkolenia, ale zazwyczaj sprowadza się to do zatrudnienia jakiejś szkoły, jak ma to miejsce nawet w „Betlejemce” (choć oczywiście są wyjątki). Wychodzi na to, że PZA jest na tym interesie do tyłu (i to sporo!), ale interes jest kiepski dla obu stron.
Skoro zatem jest jasne, że obecnie instruktor wykonuje niezależny zawód, a licencji na jego wykonywanie udziela mu PZA, to zależy określić przejrzyste kryteria, na jakich tej transakcji się dokonuje. Stąd powstaje pytanie – jak powinien wyglądać kształt systemu wzajemnych zależności i obowiązków Instruktor – PZA.
Jest to pytanie o kształt systemu szkolenia.
Jak wspomniałem, prace nad zmianami w systemie szkolenia zaczęły się 4 lata temu. Trochę się zmieniło, ale w sumie niewiele, i patrząc z boku sprawa wygląda podobnie, jak za czasów poprzedniego, przysłowiowego dziś „przewodniczącego”. Komisja Szkolenia konsultuje i konsultuje, zwołuje Zjazdy Instruktorów, a nawet odbywają się głosowania – zupełnie jakby można tak radykalną zmianę wprowadzić poprzez „wybory”. Komisja wydaje się martwić przede wszystkim o popularność wśród instruktorów, a nie o ogólny, nadrzędny cel. A przecież Komisja, jako organ zarządu PZA, powinna dbać także o interesy PZA, a tego jakoś trudno się doszukać.
Powiedzmy sobie szczerze – reforma systemu nie leży w interesie sporej części instruktorów, być może nawet większości, bo taką sytuację wytworzył ten właśnie system. Zainteresowani zmianami są tylko młodzi, aktywni, profesjonalni szkoleniowcy, którym obecny układ coraz bardziej uwiera. Jak w takiej sytuacji osiągnąć coś w drodze głosowania? Każdy projekt radykalniejszej reformy padnie, albo zostanie tak rozmyty, aby w istocie przestać cokolwiek ze sobą nieść. Potwierdza to tylko generalną zasadę, że korporacje nie są w stanie reformować się same – bo po prostu nie jest im to potrzebne! Jestem pewien, że gdyby pozwolono decydować zagranicznym „guidom” z AMGA czy IVBV to natychmiast obniżyliby opłaty i bieżące wymagania wobec siebie, natomiast drastycznie podnieśli poprzeczkę dla aspirantów. Dlatego właśnie decydujący głos musi należeć do zarządu PZA, który jest w tej sprawie decydentem. Szczegółowe zasady reformy, na podstawie przekazanych przez zarząd celów i wytycznych, powinna opracować grupa robocza składająca się z oddelegowanych przez zarząd przedstawicieli środowiska i to nie tylko samych instruktorów! Bez tego, realnej reformy po prostu nie będzie.
Tertium non datur.
Obecnie, z dotacji Polskiej Konfederacji Sportu ok. 60 tyś zł rocznie PZA przeznacza na finansowanie różnych działań związanych ze szkoleniem. I jest to prosty rachunek – o tyle mniej funduszy pozostaje na działalność sportową, i niewiele do rzeczy ma fakt, że są to fundusze celowe.
Jestem zdania, że w systemie komercyjnym Związek może i powinien przestać finansować netto działalność szkoleniową z Betlejemką włącznie, a nawet w umiarkowany sposób na niej zarabiać. Skoro prywatni instruktorzy zarabiają prowadząc swój biznes, to dlaczego nie ma zarabiać organizacja udzielająca im licencji? Po to chyba te licencje wprowadziła, przynajmniej tak działają inne organizacje.
Aby było to jednak możliwe, należy urynkowić całą strukturę szkoleniową, a nie tylko jej jedną odnogę. Należy podnieść poziom wymagań wobec instruktorów przy jednoczesnym udostępnieniu im oparcia w takim systemie organizacyjnym, który zapewni im niezbędne zaplecze i finansową atrakcyjność wykonywanego zawodu. W wyniku reformy, na rynku instruktorskim powinny zacząć się rozwijać nowoczesne firmy szkoleniowe na wzór zachodni.
Narzędziami, które umożliwiają realizację w.w. celów są:
Żadna reforma nie uda się, jeżeli nie określi się szczegółowych celów, które ma osiągnąć. Czemu i komu reforma ma służyć, do jakiego systemu ma docelowo prowadzić, jak ma być sfinansowana. Określając dokładnie w.w. narzędzia – ustala się te właśnie cele szczegółowe, a ilość możliwych wariantów jest oczywiście bardzo duża. Tutaj jednak nie będę tego rozwijał (w ramkach podaję jedynie kilka ilustracyjnych przykładów).
Sądzę, że strony umowy powinny być konsekwentne i uznać logiczne następstwo, że wraz z urynkowieniem szkoleń ciężary finansowe z tego tytułu powinny przestać spoczywać na PZA. Oczywiście – PZA jest i musi być zainteresowany wysokim poziomem instruktorów. Nie oznacza to jednak, że ma za to płacić. W innych związkach sportowych (narciarstwo, paralotniarstwo, nurkowanie) a także w innych krajach, gdzie obowiązują zasady rynkowe, instruktorzy płacą za unifikacje, płacą za szkolenia i za licencje. I to płacą słono! Z drugiej strony, związki zapewniają im cały system organizacyjny, w ramach którego to wszystko się odbywa, dbając o wysoką „jakość zawodu” - a więc instruktorzy wiedzą za co płacą.
W PZA natomiast pokutuje pogląd, że to Związek, ze własnych funduszy powinien finansować imprezy służące podnoszeniu kwalifikacji instruktorskich. „Tak samo, jak firma szkoli swoich pracowników” – pada argument. Tylko, że obecnie instruktorzy nie są pracownikami PZA!
„Bo PZA jest zainteresowane wysokim poziomem instruktorów” – oczywiście, ale, aby to uzyskać nie musi za to płacić!
„Bo PZA korzysta z tego, że instruktorzy szkolą” – sęk w tym, że w obecnym systemie bezpośrednio nie korzysta, za to sporo inwestuje!
No więc w końcu pada argument, że zawsze tak było.
Przypomina mi to anegdotę, jak to po sporej przerwie we wspinaniu Paweł Mieszkowski robił z Andrzejem Dutkiewiczem drogę na Jaworowym. Pawełek doszedł na stanowisko i zobaczył jedną jedynkę. „Co to jest?!” – wrzasnął, „No, stanowisko – odparł Duduś – A o co ci chodzi? Przecież tyle razy tak robiliśmy!”. „To teraz będziemy robili inaczej” – odparł Mieszkowski.
W zdrowym układzie handlowym korzystać muszą obie strony, i obie strony mieć muszą swoje obowiązki. PZA – skoro chce pobierać za unifikacje opłaty – musi zapewnić ich wysoki poziom. Terminy i miejsca unifikacji powinny być z dużym wyprzedzeniem podawane do wiadomości. I powinno być ich tak wiele, aby instruktorzy mogli wybrać te, które im odpowiadają. Obozy unifikacyjne nie powinny ograniczać się do „Betlejemki”. Powinny odbywać się na Słowacji a także w Alpach, szczególnie dla instruktorów alpinizmu. Za swój udział w tych imprezach instruktorzy powinni płacić, ale PZA musi mieć obowiązek zapewnienia wysokiego poziomu wykładowców, i to także z zagranicy. Dlaczego np. do szkoleń lodowcowych nie zatrudnić fachowców z ENSA? Jestem pewien, że nie mieliby nic przeciwko.
Pokreślę jeszcze raz, że aby więcej wymagać, trzeba więcej oferować. PZA musi poważnie przemyśleć swoją szkoleniową politykę i dostosować ją do nowych warunków. Moim zdaniem PZA powinien zrezygnować ze szkolenia wspinaczkowego i skoncentrować się wyłącznie na opracowywaniu programów szkoleń i kwestiach instruktorskich. Można się na ten temat spierać, ale wydaje mi się, że jest to konsekwentne podążanie obraną wcześniej ścieżką.
W każdym razie, zadaniem PZA na tym polu powinno być głównie:
System wzajemnych relacji PZA-instruktorzy jest niedopracowany, na czym cierpią obie strony. Wraz z jego skomercjalizowaniem, system szkolenia wyszedł poza bezpośrednie organizacyjne ramy PZA i trzeba z tego faktu wyciągnąć narzucające się wnioski.
„Pezeta” powinna zdecydować się na jakiś logiczny system – albo w pełni komercyjny, albo w pełni klubowy (6). W wariancie komercyjnym, powinna przestać netto finansować działania związane ze szkoleniem – wszelkie imprezy powinny finansować się same w ramach pobieranych opłat. PZA powinien jasno określić wszystkie swoje wymagania względem instruktorów, domagając się od nich wysokiego poziomu sportowego i dydaktycznego.
Podnosząc wymagania, PZA musi jednak więcej oferować. Musi dużo aktywniej wpływać na kształtowanie rynku usług instruktorskich oraz na jego otoczenie prawne. Związek powinien zapewniać instruktorom dostęp do najróżniejszych sposobów podnoszenia swoich kwalifikacji oraz wyposażyć ich w odpowiednie narzędzia dydaktyczne i promocyjne. Wreszcie „pezeta” powinna podjąć świadomą akcję na rzecz promocji swej marki, a szczególnie marki instruktora PZA.
I co najważniejsze - nie jest to lista pobożnych życzeń, ponieważ środków na sfinansowanie tych działań mogłyby dostarczyć wnoszone opłaty.