Klubowy obóz w Dolomitach niestety już za nami. Dwa tygodnie (22.08-06.09) obozu minęły jak z bicza strzelił, co świadczy o dobrze spędzonym czasie, wszak wszystko co dobre, szybko się kończy. Przez okres trwania obozu przewinęło się 30 klubowiczów i 3 gości (partnerów do zespołu).
Frekwencja na obozie bardzo nas cieszy, w szczególności, że jeden zespół mimo trudności z samochodem *, dojechał na miejsce samochodem zastępczym.
Przez ponad tydzień, naszą bazą wypadową był najwyżej położony kemping w Dolomitach Sass Dlacia - tuż za przełęczą Falzarego.
Dla większości był to pierwszy pobyt w Dolomitach więc z rezerwą podeszliśmy do wspinaczek tamże. Cinque Torri jest świetnym “poligonem startowym”, krótkie drogi z łatwymi zjazdami bądź zejściami, no i oczywiście z bardzo krótkim podejściem (dla tych którzy parkują przy schronisku Cinque Torri).
Już pierwszego dnia jeden z zespołów doświadczył, czym jest popołudniowa burza w Dolomitach - mimo złych prognoz wstawili się w drugą drogę tego dnia. Na swoje usprawiedliwienie przywoływali fakt, że byli kuszeni przez drugi zespół **. Jak na złość musieli jeszcze w zlewie “żywcować” po zablokowaną linę.
Trzeciego dnia w wyniku “małego nieporozumienia” pod “Primo Spigolo” (Pierwszy Filar) na Tofana di Ròzes, zjawiła się połowa uczestników obozu. Tłum na drodze nie sprzyjał wspinaniu więc dwa zespoły wycofały się po 2 wyciągu, jeden zespół po zrobieniu ⅓ drogi a pozostałe trzy po zrobieniu ponad połowy. Te ostatnie trzy zespoły zapewniły sobie na dokładkę wycof w spektakularnych okolicznościach przyrody.
Tego samego dnia dwóch śmiałków Żenia i Gosza pokusili się o zrobienie drogi “Costantini-Apollonio” na Pilastro della Tofana di Ròzes. W przewodniku jest opisana jako: “Siłowa i długa wspinaczka. Najsłynniejsza droga w kotlinie d’Ampezzo, świadectwo wybitnego talentu Ettorego Costantiniego…”, prawie 600 m samej drogi i trudności klasyczne sięgające stopnia VII+. Nie wiemy co nimi kierowało przy wyborze takiego celu ale ktoś cyfrę z obozu musiał wszakże przywieźć.
Na klubowe przejście “Primo Spigolo” nie trzeba było długo czekać. Dzień później, Marek z Piotrkiem w dobrym czasie pokonali drogę, puszczając w niepamięć wczorajszy wycof. Ragazzi forti.
Część klubowiczów pozwiedzała a nawet spróbowała dolomickich drytoolowych specjałów w postaci różnych dróg wiodącymi sklepieniami grot i jaskiń w Tana dell'Orso i Tomorrow's World.
Kolejne dni mijały, padały kolejne przejścia, aż do czasu nadejścia weekendu. Front burzowy, który w kolejnych dniach doszedł również do Polski, najpierw musiał przejść przez nasz obóz. Walka z pogodą była nierówna bo oprócz deszczu przyszło ochłodzenie, którego wynikiem było przyprószenie okolicznych szczytów śniegiem. Główny front walk polegał na obronie “groty Belzebuba” i naszej obozowej świetlicy, przed totalnym zalaniem.
Okresy kiedy nie padało, tudzież dni restowe, były wykorzystywane w najróżniejszy sposób.
Prawie każdy wieczór kończył się kulturalną imprezą przy gitarze i winie (i innych napitkach), trwającą często do późnej nocy. Największym “zwolennikiem” tych zabaw był niewątpliwie sam Prezes klubu.
Sobota i niedziela była dniem wyjazdów osób, które mogły być z nami tylko przez pierwszy tydzień. Niektórzy tak nie chcieli nas opuszczać, że trzeba było ich wypychać siłą.
W poniedziałek, w drugim tygodniu obozu, wspinaczki na okolicznych drogach miały dodatkowy element - walki z zimnem i “grabiejącymi” rękami.
Wtorek natomiast przyniósł przełomową decyzję. Sygnał do odwrotu wybrzmiał o dziwo z ust Żeni, który stwierdził, że “nie ma już siły cierpieć na tym biegunie zimna i deszczu”.
Palmy, woda, ciepło i słońce. Dysonanse poznawcze, które większość miała wypisane na twarzach, szybko minęły. Lody, zwiedzanie miasta (w tym sklepów sportowych), wspinaczka sportowa, piwo, wino i pizza - i znowu lody - tak minął pierwszy dzień w Arco.
Kolejne dwa dni mijały podobnie, w tym że kolejność mogła być inna (ale zawsze musiały być lody). Ostatniego wieczoru kiedy jeszcze cała grupa była w Arco, odbyła się nawet próba załatania topniejących budżetów - zebrano całe 10 centów.
Obozowaliśmy na kempingu ZOO w Arco, który usilnie pokazywał nam skąd się wzięła jego nazwa. Było tam prawie wszystko: owce, kozy, gęsi i kaczki. Brakowało tam chyba tylko łosi, jeleni, saren, dzików, lisów, borsuków, kun, jenotów...
Czwartek był dniem wspinaczek na długich i znanych drogach w dolinie oraz podziałem na połowę uczestników obozu. Pierwsza grupa została w Arco a druga udała się z powrotem w Dolomity. Tym razem naszą bazą był kemping Rocchetta w Cortina d'Ampezzo na, który zaprosił nas Damian Granowski.
Grupa z Arco kontynuowała kolekcjonowanie kolejnych przejść w wapieniu, tudzież innych wakacyjnych aktywności.
Grupa z Dolomitów robiła to samo tylko, że w dolomicie. Ostatni wieczór spędziliśmy na integracyjnej pizzy (kolejnej już) i próbowaniu własnoręcznie zrobionego Aperolu Spritz.
Niedziela była smutnym dniem powrotu do Polski. Nie było chyba osoby, która nie chciałaby tu wrócić. Dolomity są świetne - każdy bez względu na poziom i preferowaną działalność wspinaczkową lub turystyczną znajdzie tu coś dla siebie.
Aha i jeszcze jedno, zrobiliśmy 75 przejść, które złożyły się z 37 dróg górskich i wielowyciągowych (lista poniżej ***), do tego kilkanaście dróg sportowych i kilka drytoolowych. Oprócz tego kilka via ferrat: Cirspitze, Giovani Lipella, Punta Anna, Gianni Aglio, Brigata Tridentina, Sci Club 18, pieszych i rowerowych wycieczek ale przede wszystkim należy do tego dołożyć świetnie spędzony czas w klubowym (i nie tylko) gronie.
PS. jeszcze na dokładkę - podczas obozu odbył się kurs wspinaczki wysokogórskiej w górach nielodowcowych. Kursant Andrzej mimo gabarytów pasujących do innego sportu, świetnie sobie radził i bazując na słowach instruktora Siekiery: “będzie z niego dobry wspinacz...” - liczymy na więcej.