Chęć wyjazdu w kierunku dalekiej Rosji kwitła we mnie od dawna.
Jesienią 2013 r odebrałem telefon od swojego kolegi Przemka z propozycją wyjazdu na Khan Tengri. W lipcu 2014 r. długo się nie zastanawiałem, do naszej ekipy dołączył mój przyjaciel Jarek. Początkowo skupiliśmy się na rezerwacji biletów, najbardziej korzystne połączenie znaleźliśmy z Berlina przez przewoźnika tureckiego "Pegasus". Kolejne kroki to organizacja zezwoleń na przebywanie w strefie przygranicznej i przelot śmigłem. Wertowanie internetu w poszukiwaniu agencji dają skutek, za 25 eur/os. mamy załatwione zezwolenia, pozostaje sprawa śmigła, gdyż wejście planujemy od północy. Telefoniczne rozmowy nie dają rezultatu,szefowie agencji naciskają na wykupienie pakietu, decydujemy się, że rozmowy będziemy prowadzić już na miejscu.
Wiosna to czas na kompletowanie sprzętu, ciągłe utrzymywanie kondycji i gromadzenie niezbędnych informacji o rejonie, w którym przyjdzie nam działać.W ostatnich tygodniach chodzę podminowany - nie raz przed samym wyjazdem miałem problemy zdrowotne, wywoływane chyba podświadomie. Dodam tylko że jestem alpinistą niepełnosprawnym i każdy mój wyjazd to wielkie logistyczne i medyczne wyzwanie.Na trzy dni przed wylotem, myjąc spodnie robocze, przecinam dwa palce nożykiem pozostawionym w kieszeni, na chirurgi zakładają mi siedem szwów, skierowania na zdjęcie nawet nie biorę, pod Chanem zrobię to sobie sam.
Do Berlina 06.07.2014 r wyjeżdżamy nocnym PolskimBusem, który ma przystanek na lotnisku gdzie jesteśmy około godz.09.Przed drzwiami wejściowymi zauważam już Przemka, poznajemy również jadących z nami Rafała i Irka oni mają trochę odmienne plany ale lecimy razem. Do odprawy zakładamy jak najwięcej rzeczy na siebie, kilka kurtek, dwie pary spodni i skorupy, po kieszeniach mamy snickersy i inne drobne rzeczy, to wszystko wzbudza lekki uśmiech u celników ale najważniejsze że nie płacimy za nadbagaż .Z Berlina wylatujemy do Istambułu, tam mamy chwilę by się odświeżyć i zjeść coś w fastfoodzie. Jesteśmy w strefie tranzytowej ustawiamy się w kolejce na wylot do Biszkeku, nasze plecaki tzw. podręczne, zwracają uwagę turczynki, będącej przy odprawie. Wywołuje mnie i Jarka z kolejki. Domyślam się że będzie chciała ważyć nasze plecaki, pośpiesznie wyjmuję torebkę ze swoimi lekami, którą mam na wierzchu, ale spotykam się z protestem. Jednak po wytłumaczeniu że jestem niepełnosprawny i są to rzeczy niezbędne na pokładzie zezwala mi je wyjąć. Plecak zaczepiony na haczyku elektonicznej podniósł mi ciśnienie. Chwila niepewności i na wyświetlaczu pojawia się wynik 8,5 kg, jest Ok!, Jarek ze swojego plecaka próbuje coś założyć na siebie ale od razu spotyka się z protestem. Wiemy że jego plecak waży więcej i niestety nie obyło się bez dopłaty 42 euro.Do Biszkeku lecimy ponad 5 godz. i niestety na pokładzie nie ma posiłku w cenie biletu.Gdy podchodzimy do kołowania mam dziwne uczucie. Na dole palą się tylko pojedyncze światełka, płyta lotniska pozostawia też wiele do życzenia. Po wyjściu z hali odpraw otacza nas tłum przewoźników, Przemek już nie raz był w Kirgizji, więc spokojnie negocjuje cenę przejazdu busikiem do Karakol i tak ze 120 euro schodzimy do 70 euro, transport jest tani i można wybrać różne opcje przewozowe od państwowych po prywatne. W Biszkeku kierowca zawozi nas do marketu. Teraz już wiemy, że wszystko mogliśmy kupić na miejscu, z wyjątkiem liofów.
W pełnym słońcu kirgizki kierowca przemierza drogę , nie korzysta nawet z wody, którą go częstujemy. Miejscami mam wrażenie że zasypia za kierownicą. W Karakol jesteśmy koło południa. Nocleg organizujemy sobie w niedrogim ale czystym hostelu-10 dol/dobę ze śniadaniem. Jeszcze tego samego dnia idziemy do agencji odebrać zezwolenia. Na miejscu zastajemy szefa naprawiającego wojskowego ziła, przystosowanego do transportu turystów. Chwilę rozmawiamy i jednocześnie umawiamy się na transport do bazy śmigłowców Mayda Adyr.
Następnego dnia o 05 rano pakujemy się do naszego wozu transportowego,o drzemce nie ma mowy,ale teraz rozumiemy, dlaczego tego typu auta jeżdżą do bazy. Droga wije się wąskimi, górskimi serpentynami, po kamieniach, strumieniach i piachu. Co chwilę w ścianach skalnych widzimy otwory do sztolni kopalń. Wokół nas krajobraz pionowych skał, rwących strumieni i nie ujarzmionej przyrody, nie spotykanej gdzie indziej.
W bazie jesteśmy pierwsi, rozkładamy się w jednym z baraczków, bierzemy prysznic, dowadniamy się i odsypiamy podróż. Wieczorem w stołówce do wódki zapraszamy kierownika bazy Saszę, rozpoczynają się rozmowy o górach i ludziach, których znam głównie z książek. Dowiadujemy się, że w następnym dniu do bazy przyjedzie polska ekipa z Krzysztofem Wielickim. Następnego dnia po śniadaniu wychodzimy na pobliski szczyt Aklimatyzator , trochę ruchu na wysokości dobrze nam robi, po obiedzie słyszymy zajeżdżające "pancerne"pojazdy to przyjechał szef agencji Tien-Szan i polska ekipa, wśród nich historia światowego himalaizmu. Wieczorne spotkanie integracyjne przedłuża się gdyż za sąsiadów mamy ekipę z obsługi, która leci na południe, mają baniak 5 litrowy wódki i naszemu brataniu nie ma końca. W spawie śmigła zostaliśmy "postawieni pod ścianą". Musimy wykupić mały pakiet ale kolega Rafał wytargował korzystne warunki. Dzień wylotu, to szybkie pakowanie bo do końca nie jest wiadome w jakiej lecimy kolejności. W ostatniej chwili dociera do nas informacja, że lecimy jako pierwsi.
Przelot śmigłowcem nad lodowcem Inylchyk przykuwa wzrok do okrągłej malutkiej szyby, potęga strumieni lodowcowych, potężne koryta rzek, szczeliny w otoczeni gór zmieniających swój charakter z każdym metrem, a wszystko w rozmiarze XXL. Lądowanie w bazie na lodowcu odbywa się pod pracującym śmigłem w expresowym tempie. Kierownik bazy przydziela nam namiot, jemy posiłek, przepakowujemy plecaki na następny dzień. Wstajemy około 06.30, plan to wniesienie depozytu do obozu pierwszego, po przejściu lodowca czeka nas podejście po zmrożonym śniegu, odczuwamy jeszcze trudy podróży i zmiany czasu, nie śpieszymy się, często odpoczywamy by "nie spalić się" na starcie. Po przejściu lodowego trawersu kilkaset metrów idziemy nawisem śnieżnym. Podejście do jedynki to niewielka oblodzona ścianka, kilka podciągnięć na małpie i już widzę pierwszy namiot. Zasapany siadam na kamieniu, dowadniam się, jem batona i zaczynamy rozstawiać nasz namiot. Do środka wrzucamy gaz i żywność na kilka najbliższych dni, pozostajemy jeszcze chwilę by zmusić organizm do aklimatyzacji.
Zejście do BC nie jest przyjemne, śnieg stał się kopiaty co kilka metrów noga grzęźnie do pasa. W bazie czujemy się swojsko przeważają Polacy, wymieniamy się planami na najbliższe dni, to także czas by lepiej się poznać. Kolejny dzień to wejście z depozytem do obozu I, pozostajemy tam na noc, jak nam "do głowy nie uderzy" to pójdziemy z depozytem do obozu II. Rano mamy ładną pogodę, pakujemy plecaki i wychodzimy, śnieg trzeszczy pod nogami warunki świetne ale na wysokości około 4800 m. odczuwam "upierdliwy" ból głowy i lekkie mdłości. Wracam do I a Jarek z Przemkiem z depozytem idą do II.
Po południu pogoda się psuje. Z ciemnych chmur zaczyna sypać śnieg a widoczność jest ograniczona do kilkunastu metrów. Z ciepłą herbatą czekam z niecierpliwością na przyjaciół, około godz.17 słyszę dźwięk szpeju, uspokajam się , pierwszy do namiotu wchodzi Przemek jest zmordowany musi chwilę posiedzieć by napić się herbaty. Jarek z Grześkiem idą dalej pomagają sprowadzać "dziadka", który zgubił wypięte raki.
Po kolejnej nocy schodzimy na reset do BC, jedzenie, gra w karty, piwo "bezcenne" i rozmowy o górach. Kolejnego dnia ma przylecieć śmigło po geologów z Francji, mają też zabrać Kazacha do rozwieszenia lin poręczowych powyżej dwójki. Widzimy jak śmigłowiec wylatujący z bazy kazachskiej zaczyna krążyć i nabierać wysokości, gdy na wysokości obozu II pilot próbuje posadzić maszynę, następuje głucha cisza, każdy z nas wie, że tak nie wygląda lądowanie, w radiu kier. BC Miszy słyszymy głos Szwajcarów obserwujących ten manewr "Maszyna krasz", następują pytania, czy przeżyli ludzie. Jeden z pilotów odpowiada że żyją tylko Kazach ma złamany bark. Obsługa bazy nie kwapi się do wyjścia na pomoc. Z ekipy wspinaczy wychodzi Grzesiek i rosyjski lekarz Iwan.Teraz widzimy, że nawet mając ubezpieczenie możemy liczyć tylko na siebie, nie ma tu służb ratowniczych a śmigło nie zawsze doleci, dopiero na wieczór przylatuje śmigłowiec ratowniczy.
Następnego dnia ruszamy do jedynki a po przespanej nocy wychodzimy do obozu II. Krok po kroczku pniemy się w górę, na wysokości 5100 m są pierwsze skałki, każdy ruch dziabą i każdy metr w pionie to ogromny wysiłek, jesteśmy wpięci w poręczówki co daje komfort psychiczny. Po krótkim trawersie skalnym wychodzimy na pole śnieżne, z którego widać skały na podejściu do obozu II. Łapiąc cenny tlen spoglądam na osoby idące przede mną, zauważam że wszyscy dziwnie zwalniają, to tzw. ściana płaczu. Rozumiem to wchodząc w skałę pokrytą cienką warstwą lodu. Ostatnie metry i już widzę namioty w dwójce. Pomimo, że jestem na płaskim terenie, muszę co kilkanaście kroków odpocząć. Chwila odpoczynku, wygrzebujemy ze śniegu swój depozyt, rozkładamy namiot, topimy wodę na obiad i na kolejny dzień.
W słońcu spoglądamy na grań Chana i podejście pod małego Czapajewa. W takim miejscu czujesz się jak we śnie, kolosy ubrane w śnieżne czapy, krajobraz zmieniający się z każdą chwilą. Noc jest nie spokojna, mamy zamknięte oczy ale nikt chyba nie śpi. Namiot jest targany przez wiatr, co chwilę ktoś zwala zalegający śnieg. Dopiero nad ranem udaje się nam przysnąć. Poranek jest wietrzny, chcemy podejść wyżej do małego Czapajew, ale Jarek ma dziwny ból brzucha, skręca go cały dzień dostaje od mnie środki rozkurczowe i przeciwbólowe. Wieczorem jak zaczyna gadać o żarciu wiemy że będzie Ok. Po dwóch nocach na 5600 m, wszyscy schodzą na reset do BC, my również podejmujemy taką decyzję, droga w dół jest męcząca od jedynki śnieg kopiasty, po drodze na poręczówkach wymijamy się z innymi i nie zawsze odbywa się to sprawnie, na dodatek na lodowcu idziemy dłuższym przejściem, czuję że mój organizm na reset będzie potrzebował więcej niż dwa dni a brane leki nie zrekompensują strat, wchłanialność mojego organizmu jest zupełnie inna. Przez kolejne dwa dni walczę z myślami, czy jak zostanę w BC, będę miał jeszcze czas na próbę ataku, ale staram się też myśleć racjonalnie, brak sił i wyczerpanie na takich wysokościach to śmierć. Zostaję w BC. Z rozmów z Miszą wiem że pogoda na najbliższe dni nie będzie najlepsza, po ekipę Szwajcarów przylatuje śmigło, korzystam z okazji i wylatuję do Mayda Adyr, jest żal i pytania. Po kilku dniach dołączają do mnie Jarek i Przemek, z dwunastu osób z Polski będących w tym czasie na szczyt wszedł tylko jeden Grzegorz Kaczor, pozostali ze względu na silny wiatr musieli się wycofać.
Piękno gór Tien-Szan zostawiło trwały ślad w pamięci, dzięki wyjazdowi poznałem wspaniałych ludzi, których łączy jedna pasja, którzy działają według pewnego niepisanego kanonu zasad i pomimo wielu różnic, w chwilach trudnych, mogą na siebie liczyć.