Przygoda z wyprawą zaczęła się dla naszej czwórki 10 września o godzinie 4 rano. Samochód załadowany po brzegi wyposażeniem oraz zmęczenie realizowanymi do samego wyjazdu obowiązkami służbowymi sprawiły, iż pokonanie odległości dzielącej Sochaczew i Chamonix nie było przyjemnością. Polskie drogi ekspresowe, rozbudowana sieć niemieckich i szwajcarskich autostrad, zjazdów, ślimaków, robót drogowych, wysokich prędkości wymagały pełnego skupienia. To wszystko sprawiło, iż na camping w Le Chouches (miejscowość, z której rozpoczyna się większość wypraw na Mount Blanc) dotarliśmy przed północą.
Następnego dnia o 8:30 wyruszamy w kierunku kolejki. Kupujemy bilety na gondolkę i tramwaj du Mount Blanc, aby dojechać do ostatniej stacji tramwaju w Nid d’agile na wysokości 2300 m n.p.m. Jest to linia startu naszej wspinaczki. Około godziny 11:00, po dopięciu pasków w plecakach, ruszamy w kierunku pierwszego obozu w chacie Foresterów. Marsz trwa około 2 godzin, a wysokość i skaliste podłoże weryfikują kondycję i przygotowanie. Nasz współtowarzysz, sierż. Piotr Płucienniczak, odczuwa lekkie kłopoty z żołądkiem – jest to jeden z objawów choroby wysokościowej.
Wczesnym popołudniem, pod bacznym okiem obserwujących nas kozic, docieramy do chaty. Popołudnie i wieczór upływa nam na wypoczynku, przygotowaniu posiłków, topieniu śniegu i gotowaniu wody dla uzupełnienia płynów, przepakowaniu plecaków i pozostawieniu w chacie zbędnego wyposażenia. Do chaty dociera też inna polska wyprawa – pięciu biznesmenów z Krakowa, którzy też postanowili zaaklimatyzować się na tej wysokości. Oni będą zdobywać szczyt bardziej turystycznie, z noclegami w schroniskach i posiłkami przygotowanymi przez ich obsługę. My z kolei działamy bardziej „oblężniczo”, z namiotem i własną żywnością.12 września, po szybkim śniadaniu, rozpoczynamy mozolny marsz przez skaliste podłoże i dalej w górę, w kierunku lodowca Tete Rose. W marszu towarzyszą nam mnisi z lokalnego zakonu, udający się do położonego nieopodal schroniska oraz maratończycy, którzy, z braku pokrywy śnieżnej, na tej wysokości szlifują kondycję przed kolejnymi startami. Koło południa, po męczącym marszu, docieramy do schroniska Tete Rose (3200 m n.p.m.). Po krótkiej przerwie przystępujemy do rozbicia namiotu na skalistej polanie sąsiadującej z lodowcem. Spływający z niego strumień dostarcza świeżej wody. Po południu pogoda załamuje się. Od 16:00 do późnych godzin wieczornych nad górami szaleje burza. Uderzający w ściany namiotu deszcz i wiatr sprawiają, iż zasypiamy dopiero koło północy, pełni obaw o pogodę następnego dnia. Poranek okazał się dla nas bardzo nieprzyjemny. Na ścianie Goutera doszło do wypadku. Jeden ze wspinaczy, który wyruszył jeszcze przed świtem, doznał wielomiejscowego złamania, a jego krzyki wywołane bólem wyraźnie słychać było wśród namiotów. Po około 40 minutach niefortunnego turystę podjął śmigłowiec ratowniczy. W niezbyt radosnych humorach pakowaliśmy sprzęt. Aby dostać się na szczyt, należało na początku pokonać ośnieżony fragment lodowca, następnie wąską ścieżką dotrzeć do „kuluaru śmierci”, gdzie na nieostrożnych czeka spotkanie ze spadającymi żlebem kamieniami. Wielkość niektórych z nich dorównuje rozmiarom naszych domowych pralek, a prędkość jaką osiągają – luksusowym autom na francuskich autostradach. Jest to miejsce najczęstszych wypadków. Pokonanie tej wymagającej ściany zajęło nam 4 godziny, w trakcie których wielokrotnie zanosiliśmy modlitwy do Boga. Około godziny 12:00 szczęśliwie cała nasza czwórka dotarła do schroniska Gouter (3800 m n.p.m.). Początkowo zakładaliśmy nocleg w blaszanym schronie Vallot, ale nieprzespana noc, wysiłek fizyczny i psychiczny wydatkowany na pokonanie oblodzonej ściany Goutera, oraz dolegliwości żołądkowe sprawiają, że pozostajemy na nocleg w schronisku.
Środa 14 września to dzień, na który wszyscy czekaliśmy. Budzimy się już o 2:30. Wychodzimy „odchudzeni na maxa” – wszystko co zbędne zostaje w plecakach wyprawowych. Na szczyt zabieramy tylko niezbędne rzeczy i jedzenie oraz to, co dla nas najważniejsze – dwie flagi z symbolami 38 sochaczewskiego dywizjonu zabezpieczenia Obrony Powietrznej im. mjr Feliksa Kozubowskiego oraz Sochaczewa. Pogoda jest dobra, temperatura lekko poniżej zera, bezwietrznie, z nieba spadają drobne płatki śniegu, ale nie utrudniają widoczności. A jest na co spojrzeć, przed nami, jak karawana na pustyni, ciągnie się widoczny ślad latarek wspinaczy i przewodników, którzy ruszyli przed nami. Za naszymi plecami widok jak z okien samolotu, Chamonix i okoliczne miejscowości pogrążone w głębokim śnie, tylko oświetlone latarniami uliczki z tej wysokości wyglądają jak świecące pajęczyny, rozciągnięte w dolinach.
Ruszamy przez śnieg z oczami wpatrzonymi przed siebie, szukając oznak najmniejszego zagrożenia. Po pokonaniu trzech szczelin lodowych, kilku stromych podejść i różnicy wysokości 500 m, docieramy do blaszanego schronu Vallot. Jak się później okaże, będzie to miejsce, z którego Paulina i Piotr zawrócą w kierunku schroniska z uwagi na silne objawy choroby wysokościowej. Nie można z nią igrać i ze względów zdrowotnych jedyną słuszną decyzją było zejście niżej.
Dla naszej dwójki walka się nie kończy. Po półtorej godzinie docieramy do dużej szczeliny lodowcowej. Trudność w jej pokonaniu stanowi pionowa lodowa skała po jej drugiej stronie. Aby ją pokonać, trzeba stanąć na jej krawędzi, wychylić się, wbić mocno czekan w lodową ścianę i zrobić krok nad przepaścią, jednocześnie chwytając się drugą ręką liny poręczowej. Po tym wyczynie pozostaje już tylko wspiąć się 4 metry po lodowej studni i ruszyć dalej w kierunku szczytu. Po pokonaniu szczeliny, gdy emocje jeszcze dobrze nie opadły, naszym oczom ukazuje się wierzchołek góry. Jeszcze ostatnie 150 m wąskiej grani i jesteśmy na „dachu Europy” – wymarzony szczyt Mount Blanc o wysokości 4810 m n.p.m. Na szczycie jesteśmy sami, panuje tu bardzo niska temperatura (około – 10 st. C), ale wiejący silnie wiatr sprawia, że odczuwalna spada do – 20. Z plecaków wyjmujemy powierzone nam flagi miasta i jednostki. Robimy kilka zdjęć i trzeba uciekać w dół. Przygotowanej małej buteleczki szampana nikt nie ma siły wyciągnąć z plecaka, świętować będziemy na dole.
Rozpoczynamy mozolne zejście w dół, pogoda jest piękna, w promieniach porannego wrześniowego słońca mijamy schron Vallot i kilkaset metrów za nim spotykamy naszych współtowarzyszy. Czują się już lepiej, okazuje się, iż w międzyczasie Piotr oświadczył się Paulinie i oświadczyny zostały przyjęte. Serdecznie gratulujemy!
Mateusz Czubala
artykuł dostępny na: http://www.ziemia-sochaczewska.pl/spolecznosc/flaga-sochaczewa-na-mont-blanc/