Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej Rozumiem

Filar Kazalnicy

2022-12-12
Autor: Cinek
Minęło w tym roku 60 lat od zdobycia Filara Kazalnicy. W tym historycznym przejściu uczestniczyło dwóch członków naszego Klubu — Janusz Kurczab oraz Krzysztof Zdzitowiecki. Oprócz nich członkami zespołu była słynna dwójka taterników, a mianowicie Andrzej Heinrich oraz Eugeniusz Chrobak. Z całej czwórki w tej chwili żyje już tylko Krzysztof Zdzitowiecki.

O przejściu Filara Kazalnicy Jan Kiełkowski napisał:

Filar Kazalnicy był otwarciem nowego etapu taternickiego. Ci, którzy tego dokonali, pokonali pewien próg techniczny i psychologiczny i zainicjowali w Tatrach lawinę przejść nowych dróg oraz pierwszych przejść zimowych o ekstremalnych trudnościach. Równocześnie okazało się, jak liczna była kadra, która potrafiła przechodzić tak trudne drogi […] Można śmiało powiedzieć, że wydarzenia z 1962 roku doprowadziły polskich alpinistów w następnych latach do czołówki światowej. […]

Po latach przejście to opisał Janusz Kurczab w broszurce o tytule „Filar Kazalnicy”. Poniżej możecie przeczytać ten tekst. Wspaniale pokazuje on dramatyzm tamtych dni.
Zbigniew Skierski

FILAR KAZALNICY

(tekst powstał w roku 1976)
Janusz Kurczab

Uwagę każdego, kto choć raz odwiedził Morskie Oko i wybrał się na przechadzkę do Czarnego Stawu, przykuł z pewnością widok ogromnego urwiska Kazalnicy Mięguszowieckiej. Północno-wschodnia ściana tego niepozornego szczytu, przez który przechodzi zielono znakowany szlak na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem, opada czterystu metrowym ciosem niemal wprost do tafli Czarnego Stawu. Pierwsze przejścia dróg taternickich wiodących środkową i lewą częścią tej ściany należą do największych osiągnięć techniki wspinaczkowej w Tatrach, a ich pokonywanie znaczyło milowymi krokami postęp taternictwa polskiego. Potężny lewy filar jest najwybitniejszą skalną formacją ściany Kazalnicy. Turystom podchodzącym ścieżką do Mięguszowieckiego Kotła lub na Rysy, Filar pokazuje obrys idealnej stromej paraboli poderwanej schodkowatymi pasami okapów. Uważany przez kilka pokoleń taternickich za niemożliwy do zdobycia, długo zwycięsko opierał się wszelkim próbom. Aż wreszcie latem 1962 roku poddał się czwórce młodych taterników. Droga, po której go zdobyli, przewyższała wszystko, czego dotychczas dokonano na ścianach tatrzańskich. Zdobycie Filara Kazalnicy, stanowiące temat niniejszego opowiadania, było chrztem bojowym nowego pokolenia polskich wspinaczy i rozpoczęło jego drogę ku najwyższym górom świata.

— Możesz jechać — krzyknął z dołu Pomurnik — jestem na przełęczy!

Trzymając się liny, ostrożnie wychyliłem się za krawędź. Zwisała zupełnie skosem, odchylana przez wiatr ku majaczącemu po lewej skalnemu rumowisku Doliny Piarżystej. Założyłem klucz zjazdowy i zwolna począłem opuszczać się w dół. W chwilę później nogi straciły oparcie o skałę i zaczęło mną kręcić na wszystkie strony jak bombką na choince. Lina wrzynała się w udo i piła niemiłosiernie. Na ostatnich metrach musiałem bardzo zwolnić, bo miałem wrażenie, jakby rozpalone żelazo krajało mi nogę do żywego mięsa. Z wierzchołka Mięguszowieckiego Szczytu schodziliśmy rzadko używaną drogą poprzez grań Cubryny i Przełączkę pod Zadnim Mnichem. Wszystkie inne zejścia były niebezpieczne wskutek wielkiego ośnieżenia. Nasze czekany zostały pod ścianą, wybraliśmy więc drogę dłuższą, z dodatkową „atrakcją” zjazdu na linie przez uskok grani nad Przełączką. Zjazd nie sięgał do samej przełęczy, lecz tylko do skraju niewielkiego występu, kilka metrów ponad jej siodłem. Z trudem wyciągnąłem trochę liny i rzuciłem ją w dół. Pomurnik zaczął się z nią mocować, ja zaś złaziłem ku niemu przez kruchą ściankę.

— Szlag by trafił! — zakląłem po spojrzeniu w dół. — Nawet i tu prześladuje nas ten cholerny śnieg!

Nie było jednak aż tak źle. Dało się zupełnie bezpiecznie schodzić szczeliną pomiędzy śniegiem a skałą. Żlebek nie był długi i po kilku minutach kroczyliśmy płaską wypełnioną śniegiem kotliną obok zamarzniętej tafli Zadniego Stawku Mnichowego. Minęliśmy niewielką piramidkę Mnicha. W miarę jak zbliżaliśmy się ku progowi doliny, zza filara Cubryny począł ukazywać się Czarny Staw, a wnet także opadające ku niemu urwisko Kazalnicy Mięguszowieckiej. Ściana ta zajmowała nas już od dawna i teraz stanęliśmy w milczeniu na jej widok. Filar Kazalnicy — problem nad problemy, marzenie kilku pokoleń taternickich miał być teraz naszym najbliższym celem. Zdawaliśmy sobie sprawę z naszej zuchwałości, ale nic już nie było w stanie odwieść nas od zamiaru osiągnięcia go. Zadanie to, zdające się przerastać nasze siły, wydawało się po dzisiejszej udanej wspinaczce bardziej realne.

— No co, Krzysiek, idziemy tam? — zwróciłem się do Pomurnika i widząc błysk zdecydowania w jego wzroku, dodałem zaraz: Musimy tylko odczekać jeden dzień. Trzeba trochę odetchnąć i wykombinować jakiś zestaw sprzętu.

Ruszyliśmy powoli w dół, lecz temat Filara nie opuścił nas aż do samego schroniska. Zmierzchało już. Góry zaczęły z wolna tracić barwy. Pejzaż jakby się spłaszczył i oddalił. Pierwsza pogrążyła się w mroku wielka ściana nad Czarnym Stawem. Wpatrywaliśmy się w upiorną plamę niby w czarną mgławicę odległej galaktyki i znów owładnął nami lęk...

Gdy przed dwoma dniami przyjechaliśmy z Krzysztofem Zdzitowieckim „Pomurnikiem” do Morskiego Oka, oczom naszym ukazał się widok niezwykły o tej porze roku – w końcu czerwca. W Tatrach panowała pełna zima. W ogromnym żlebie opadającym spod Mnicha śnieg zalegał od samej góry aż do jego wylotu. To samo pod Rysami i pod Żabiem. Brudnawa biel wypełniała wszystkie kotły i zagłębienia ścian. Nawet ścieżki prowadzące do Czarnego Stawu i do Doliny za Mnichem przerzynały ogromne pola śnieżne i oślizłe żleby. Szczęściem w schroniskowym magazynku mieliśmy schowane czekany, bez których strach wychodzić w tych warunkach nawet na łatwą wycieczkę w góry.

Przyjechaliśmy w dobrej formie, zaprawieni po solidnym treningu skałkowym i przywieźliśmy ze sobą pokaźną ilość projektów wspinaczkowych. Na pierwszy ogień poszła dziewicza prawa połać wschodniej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. 22 czerwca zrobiliśmy rekonesans w ścianie. Wspięliśmy się na długość dwóch wyciągów, z których pierwszy okazał się nadzwyczaj trudny. Na szczęście poderwany dół ściany był dość wysoko podsypany śniegiem, co nam znacznie ułatwiło zadanie. Wycofaliśmy się długim trawersem z mocnym postanowieniem powrotu. Teren powyżej naszej próby budził nadzieje na przejście, był jednak bardzo skomplikowany. Stwierdziliśmy, że wspinaczka wymagać będzie z pewnością kluczenia wśród wielkich przewieszek, a może nawet trzeba będzie stosować technikę podciągową? (1)

Tymczasem, o dziwo, następnego dnia ściana „puściła” względnie łatwo i najtrudniejszym odcinkiem okazał się właśnie ów pierwszy przewieszony wyciąg, do którego startowało się ze śniegu. Dalej udało się tak wymanewrować, iż stosowanie podciągu okazało się zbędne, a powstała w ten sposób droga prowadziła ładnymi formacjami skalnymi i była bardzo eksponowana. Mimo iż cały czas nieśliśmy plecaki wypchane ciężkim sprzętem, już po niespełna siedmiu godzinach wspinaczki wygrzewaliśmy się zadowoleni na granitowych płytach wierzchołka „Mięgusza” i wtedy właśnie wróciła nam wiara w zdobycie Filara Kazalnicy.

Zaskrzypiały szczeble drewnianej drabinki, otwarły się drzwi i ostre powietrze poranka wdarło się do wnętrza.

— Czołem chłopaki! — głos Andrzeja Heinricha wytrącił mnie ostatecznie z drzemki. — Gdzie tu się można rozlokować? 

Byliśmy jedynymi mieszkańcami poczciwego starego „Kurnika”, miejsca więc było w bród. Wyskoczyłem ze śpiwora, by pomóc Andrzejowi wtaszczyć do środka ogromny wór, który ledwie mieścił się w drzwiach, i ujrzałem wyłaniającą się zza niego głowę Lucka Sadusia.

— Halo, Kurczab — powiedział Lucek — słyszałem o waszej wschodniej Mięgusza, gratuluję! A gdzie Pomurnik? Jeszcze gnije o tej porze?
— Przestaniecie się wreszcie wydzierać? — zaspany Krzysiek usiłował przewrócić się na drugi bok. — Przyjadą takie wybyczone mieszczuchy i nie dadzą spać!
— Jakie macie plany? – zwróciłem się do Andrzeja i zaraz dodałem, widząc, że robi tajemniczą minę. — Pewnie znowu na Filar, co?


Andrzej i Lucek próbowali latem ubiegłego roku zdobyć Filar Kazalnicy. Ich próba zresztą nie była pierwsza. Jeszcze wcześniej przystawiali się kilkakrotnie do problemu Zbigniew Jurkowski i Andrzej Nowacki, świetni wspinacze skalni stanowiący zgrany od lat zespół linowy. Jurkowski i Nowacki w 1960 roku czterokrotnie wchodzili w Filar i po wielkich trudnościach zdołali wydrzeć ścianie zaledwie niespełna czterdzieści metrów. Po ich próbach zaczęto przebąkiwać o piątym stopniu trudności podciągowych, który miał być związany z najtrudniejszymi odcinkami napotkanymi na Filarze (2). Snuto opowieści o podciągu przy zupełnym braku szczelin, o hakach zawieszanych na mikro sfałdowaniach granitowej skały i na wystających kwarcach. Jurkowski i Nowacki zostawili po sobie poręczówki z liny sizalowej, zaczepione na płycie ponad pierwszym niewielkim pasem okapów. To było miejsce, gdzie najwyżej dotarł ich atak. Wyżej spiętrzały się jeszcze większe przewieszki i okap o kilkunastometrowym wysięgu. Co nad nim — tego nikt nie wiedział, wielka nieznana...

Heinrich z Sadusiem we wrześniu 1961 roku posunęli się zaledwie dziesięć metrów wyżej. Próba załamała się u początku wielkiego okapu. Ich przyjazd do Morskiego Oka teraz, na samym początku skalnego lata, zdradzał zamiar ponowienia ataku; oznaczał również, że obawiają się konkurentów.

— Niewykluczone, że na Filar. A wy... też? — Andrzej uważnie spojrzał mi w oczy.

Kiwnąłem głową na potwierdzenie.

— No to co, będziemy się ścigać? — wtrącił się Pomurnik i zatarł ręce. — Uprzedzam, że mam kondycję jak diabli, a przez całą wiosnę trenowałem wiszące biwaki w domu.

Andrzej i Lucek spojrzeli po sobie.

— Nie wygłupiaj się — powiedziałem — to nie ma sensu. Co byście powiedzieli na propozycję połączenia się? W czwórkę to i robota się lepiej rozłoży, i sprzętu zbierzemy więcej... A to co on mówi o biwakach — to prawda. Wchodzę ja kiedyś do jego domu, a tu Pomurnik wisi w ławeczkach pod sufitem. Zdębiałem, a ten jeszcze chwali się, że zimą sypia na balkonie, a do pracy codziennie maszeruje pieszo z Saskiej Kępy na Ochotę. Tylko się biedaczek zaziębia od czasu do czasu... Co wy na to?
— Jeśli chodzi o Filar, to ja jestem za. Tylko że to i tak zda się psu na budę. Najwyżej zjeżdżać czwórką będzie weselej. — Lucek, który dotąd przysłuchiwał się tylko rozmowie, był pesymistą.
— Nie nudź, musimy wkosić — zniecierpliwił się Andrzej. — Jak u was ze sprzętem, macie nity?


PIERWSZE STARCIE

Przegraliśmy w orła i reszkę i pierwszego dnia mieliśmy występować w roli tragarzy. Nie zazdrościłem jednak zbytnio Andrzejowi i Luckowi. Przypadła im niewdzięczna rola wymiany starych poręczówek na nowe „sizalki" (3).

Andrzej mówił, że już podczas ich ostatniej próby były w nie najlepszym stanie, a od tego czasu minął prawie rok...

Całe przedpołudnie spędziliśmy na werandzie schroniska i emocjonowaliśmy się wspinaczką kolegów. Przez wielką lornetę schroniskową, wymontowaną ongiś z hitlerowskiego czołgu, widać było wszystko jak na dłoni. Pierwszy po linie szedł Andrzej. Szło mu to wolno. Cienkie liny były słabo widoczne, mogłem się tylko zorientować, że z góry zwisa kilka żył i Andrzej stara się korzystać ze wszystkich równocześnie, aby zmniejszyć niebezpieczeństwo na wypadek, gdyby zetlały sizal nie wytrzymał jego ciężaru. Gdy Andrzej dochodził już do stanowiska, gdzie kończyły się stałe liny, zaczęliśmy szykować się do wyjścia. Musieliśmy donieść większą część haków, żywność i sprzęt biwakowy. Gdyby dziś dobrze poszło, zostaniemy już na noc w ścianie.

Zarówno my jak i wszyscy nasi poprzednicy nie atakowali Filara wprost od dołu. Zamierzaliśmy przejść również tę dolną ostrogę zaczynającą się niemal od samej powierzchni Czarnego Stawu; było to jednak zadanie mniej istotne. Kluczem problemu była środkowa przewieszona partia Filara. Można było dojść pod nią, wspinając się bez większych trudności, od środkowej depresji ściany. Był to teren stromy, lecz w dużej części trawiasty i łatwy. Co jakiś czas trafiały się jednak strome żeberka i ścianki, które ocenialiśmy na IV stopień. Przeciąganie ciężkich plecaków przez te bardziej strome odcinki zajęło nam sporo czasu i kosztowało dużo sił. Nie opóźniliśmy jednak całej akcji. Stanęliśmy pod spiętrzeniem Filara równo w momencie, kiedy Lucek i Andrzej, po wymianie poręczówek, znajdowali się obydwaj na stanowisku pod wielkim okapem. Nie byli widoczni z naszego miejsca, zasłaniał ich dolny okap. Filar robił olbrzymie wrażenie. W górę uciekały gładkie płyty żółto różowego granitu, a nad nimi ogromne dachy niekończących się i przyprawiających o zawrót głowy przewiech. Aby spojrzeć na krawędź okapu, musiałem zadzierać głowę tak, że trzeszczały mi kości w szyi. Długo wodziłem wzrokiem, starając się dostrzec jakąś wyrwę w przewieszkach. Na próżno jednak, widać było, że tę przeszkodę trzeba wziąć na wprost... albo całkowicie obejść. Ale obejście oznaczałoby porażkę, ugięcie się przed Filarem. Gdy dłużej przyglądałem się okapom, wzrok oswajał się z dzikością tego widoku i wydało mi się nawet, iż pierwsze wrażenie było nieco przesadne. Nie, pomyślałem, to nie może być aż tak przewieszone, to było chyba złudzenie... Wtem z krawędzi okapu oberwało się kilka kropel wody. W pierwszym momencie zdawało mi się, że kapną wprost na nasze głowy. Leciały jakoś dziwnie skośnie, jakby wbrew prawom ciążenia i minęły nas w odległości kilkunastu metrów. Taka była prawda! To one wyznaczały pion, którego poczucie my zdążyliśmy już zatracić.

Z zamyślenia wytrącił mnie głos Andrzeja, który wołał z góry, że są gotowi do ciągnięcia plecaków. Kolejno przyczepialiśmy ciężkie worki do zwisającej linki transportowej, po czym wędrowały one wolno w powietrzu w górę, przez czterdzieści metrów nie dotykając skały.

Po kilku minutach zobaczyłem wspinającego się Lucka. Rozstawiając szeroko nogi oparte w ławeczkach, posuwał się w górę przewieszonym zacięciem, którego lewa ścianka utworzona była przez widoczne z dala gładkie zielone lustro tektoniczne. Lucek wspinał się dosyć szybko, gdyż korzystał jeszcze ze starych haków, których nie wybili podczas swojej zeszłorocznej próby.

Bezczynność ponownie skłaniała do rozmyślań. Siedząc niczym w fotelu na wygodnym trawniku, oglądałem scenerię otoczenia i wspominałem zeszłoroczną wspinaczkę „Lewą Kazalnicą”? (4) przebiegającą w sąsiedztwie Filara. Jakże inny widok rozpościerał się teraz przede mną. Zamiast kryształowej toni stawu, do której ściana opadała jednym ciosem bez jakiegokolwiek przejścia, mieliśmy pod sobą martwą biel śniegu, który jakby odbierał przepaścistość naszemu położeniu. W zeszłym roku kamień zrzucony ze ściany tylko raz odbiwszy się, wpadał z pluskiem do wody, zostawiając na niej wolno rozchodzące się koła. Teraz ginął bezszelestnie w białym puchu i nic nie znaczyło miejsca jego upadku. Śniegu było tyle, że dobry narciarz bez kłopotu zjechałby spod Rysów aż do samego Czarnego Stawu. Już od godziny Lucek nie posunął się ani o centymetr w górę. Widać było, jak wielokrotnie bezskutecznie usiłował wbić hak. Wychylał się z najwyższych szczebli ławeczek jak można najdalej, odpychał nogami od ściany — wszystko na próżno. Teraz pomiędzy nim a niewidocznym Andrzejem toczyła się jakaś dyskusja, z której tylko strzępki słów dobiegały do nas. Zrozumieliśmy w każdym razie, że Lucek będzie cię cofać.

Z góry spadła lina i po chwili zza krawędzi okapu ukazała się postać pierwszego zjeżdżającego. Lucek, bo on to był, opowiedział nam, jak wyglądało tam na górze. Ponad najwyższym zeszłorocznym hakiem zdołał umieścić tylko jednego — słabego cienkiego „simonda(5). Dalej możliwości skończyły się zupełnie. Zdaniem Lucka, bez wiercenia otworów na nity okap nie puści. On sam czuje się znudzony powoli postępującą wspinaczką, nie wróżącą zresztą końcowego powodzenia, i jutro wraca do Krakowa.

Zjechał Andrzej i zaczęliśmy szykować następny zjazd. I wtedy niespodziewanie ogarnął nas wszystkich tak znakomity humor, jaki normalnie powinien przytrafiać się jedynie w chwilach triumfu, a nie porażki, jak to miało miejsce dzisiaj. Dowcipy sypały się jeden za drugim na zmianę z przyśpiewkami, które brutalnie mąciły górską ciszę. Czyżby zamiar zdobycia Filara tak mocno podświadomie ciążył na nas, że w większą radość wprawiło nas nie wspinanie się po jego skałach, lecz uciekanie odeń jak najdalej. Nawet z uczuciem porażki?

Lucek wyjechał rzeczywiście, nieprzekonany naszymi namowami. Zostaliśmy tylko w trójkę, lecz wszyscy zgodni byliśmy co do jednego: Filar musi być nasz! Teraz już wiadomo, co nas dalej na nim czeka, jesteśmy na to przygotowani. Szkoda na próżno tracić czas na poszukiwanie szczelin skalnych tam, gdzie ich nie ma. Od razu zaczniemy wiercić. To, że będziemy z Pomurnikiem teraz prowadzić na okapie, nie podlegało dyskusji. Gorzej wyglądała sprawa partnera dla Andrzeja. Zespół trójkowy jest nieekonomiczny przy tak trudnych wspinaczkach. Ten trzeci właściwie nie ma nic do roboty. Co innego dwie współpracujące dwójki...

W schronisku nie było jednak nikogo odpowiedniego. Ten sam autobus, którym odjechał Lucek, przywiózł wprawdzie kilku taterników, byli to jednak zupełnie młodzi chłopcy, prawie początkujący. Jeden z nich — znajomy Andrzeja z Krakowa, przywitał się z nami i spytał, czy czytaliśmy wczorajszy katowicki „Wieczór”? Nie, bo i skąd, ale o co chodzi? Krakowianin pogrzebał w plecaku i podał nam gazetę. Oto co przeczytaliśmy:

WYPRAWA NA DZIKIE URWISKO

W pierwszych dniach lipca sześciu polskich alpinistów ruszy do ataku na nie zdobyte dotychczas urwisko tatrzańskie tzw. filar Kazalnicy. Będzie to wyprawa bez precedensu, gdyż jej uczestnicy spodziewają się, że będą musieli spędzić siedem dni na ścianie.

Kazalnica jest to szczyt posiadający ogromną czterystumetrową ścianę wystającą dosłownie z wody Czarnego Stawu nad Morskim Okiem. Ścianę widać doskonale ze ścieżki wiodącej na Rysy. Od połowy filar, przez który zamierzają przejść alpiniści, przewiesza się gigantycznym okapem. Trudności przejścia wynikną przede wszystkim z niesłychanej gładkości ściany. Alpiniści spodziewają się, że w najgładszych miejscach będą musieli używać specjalnych haków, umożliwiających pokonanie odcinków bez chwytów i stopni. Haki te utrzymują ciężar człowieka, mimo że są wbite do rysy zaledwie na głębokość czterech do pięciu milimetrów.

Sprzęt wyprawy będzie ważył około 120 kilogramów, a złoży się nań kilkaset metrów lin, ok. 200 haków, karabinki, śpiwory, kochery do gotowania posiłków, a także specjalne hamaki, umożliwiające biwak nawet w najstromszym miejscu. Od kilku miesięcy szóstka wspinaczy pilnie trenuje na skałkach w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Wszyscy są zadowoleni i twierdzą, że tylko pogoda może im pokrzyżować szyki.
Czesław Momatiuk

Taak... a więc mamy konkurencję i to nie byle jaką! Słyszeliśmy już wcześniej o planach Momatiuka i o tym, że z atakiem na Filar związana była również osoba Jana Długosza popularnego Palanta. Znamienitszych wspinaczy trudno było w Polsce szukać! To oni przecież dzierżyli nasze wspinacze rekordy tak tatrzańskie, jak i alpejskie. Zdobywcy zachodniej ściany Dru i wschodniej ściany Grand Capucin w Alpach, sławnego „Wariantu R" na Mnichu (6) i „Lewej Kazalnicy"! Pionierzy techniki wierceń w Tatrach! Gdzież tam równać się do nich naszej trójce, która swoje doświadczenie skalne zdobywała od paru zaledwie lat, i to właśnie na wytyczonych przez nich szlakach tatrzańskich. Wszystko przemawiałoby za nimi, z wyjątkiem jednej rzeczy — czasu. Był 26 czerwca 1962 roku, a więc mieliśmy kilkudniową przewagę nad zespołem Momatiuka. Przeczytaliśmy jeszcze raz artykuł w „Wieczorze”. Prawdę powiedziawszy, nieco nas ubodła i drasnęła ambicję taka otwartość ze strony rywali. Musieli być bardzo pewni siebie i nie dopuszczać myśli, by ktokolwiek inny mógł wyrwać przygotowany dla nich kąsek... Nie można w tej sytuacji zwlekać z wchodzeniem w Filar. Zdecydowaliśmy, że jutro ruszymy z Pomurnikiem do akcji, a tymczasem Andrzej postara się poszukać partnera.


BATALIA O WIELKI OKAP

Ranek 27 czerwca. Kręcę się w kółko jak żyrandol u sufitu. Przy każdym ruchu w górę lina zsuwa się z występów skalnych i niepokojąco trze o krawędź okapu. Poręczówka przypięta jest przez hak położony trochę z boku, toteż teraz gdy jestem już ponad nim, muszę posuwać się ukosem. Powoduje to zacinanie się dolnego węzła Prusika (7). Muszę szarpać go oburącz, męczę się i przeklinam prymityw tej techniki wspinaczki. Wreszcie stanowisko. To stąd zjeżdżali wszyscy nasi poprzednicy. Jestem na płycie nad mniejszym pasem przewieszek, za to wielki dach głównego okapu ciągle jeszcze zamyka niebo nad głową.

Na stanowisku znajduje się mnóstwo haków i pętli. Wybieram najsolidniejsze z wyglądu, wieszam swoje ławeczki, siadam w nich i zapinam autoasekurację.

— Możesz prusikować, krzyczę do partnera.

Pomurnik daje popis wychodzenia po linie. Przydaje mu się tu umiejętność zdobyta w jaskiniach tatrzańskich. Podkpiwałem sobie przedtem trochę z tego podziemnego hobby, teraz jestem pełen szacunku, gdy widzę, jak Pomurnik w fantastycznym tempie dochodzi do mnie po poręczówkach. Obwieszam się pęczkami haków i karabinków. Zabieram też woreczek z nitami i wiertłami oraz gumową gruszką do wydmuchiwania pyłu skalnego z wywierconych otworów. Ruszam w górę. Zaczyna się batalia o wielki okap.

Wspinam się wywieszonym zacięciem z lustrem tektonicznym. Z początku natrafiam na haki pewnie tkwiące w poziomych pęknięciach. W górnej części zacięcia spotykam już coraz słabsze, wbite nie do końca i zagięte ku powierzchni skały. Ostatni hak Lucka okazuje się rzeczywiście wątły, ale jakoś trzyma i w miarę upływu czasu zaczynam sobie coraz śmielej na nim poczynać. Pół metra wyżej udaje mi się wbić jeszcze jeden mizerny haczyk.

Zacięcie z lustrem” kończy się pod poziomym daszkiem. To już początek najbardziej wywieszonej części okapu. Skała jest wszędzie lita, nigdzie nie widzę nawet najmniejszej szczeliny. Początkowo kusi mnie trochę, by znów spróbować poszukać miejsca na hak. Rezygnuję jednak szybko i rozglądam się za kierunkiem, w jakim powinienem umieścić pierwszy nit. Dwa metry w lewo daszek załamuje się i tworzy wraz ze ścianą rodzaj małego zaciątka. Nie widzę stąd jego dna, można jednak liczyć na to, że znajdzie się tam jakaś szczelina. Żeby dostać się do zaciątka, nity muszę wbić na jednym poziomie po lewej ręce. Zaczynam stukać. Takie wiercenie w bok jest cholernie niewygodne. Otworu nie można wybijać zbyt daleko, gdyż dostęp do wiertła jest utrudniony, a praca młotkiem męczy bardzo szybko. Ręce mdleją już po kilkunastu sekundach. Obliczenia czasu, jaki będzie potrzebny na wiercenie, które snuliśmy na dole, biorą teraz w łeb. Tutaj wszystko inaczej wygląda... Dziurka dwucentymetrowej głębokości gotowa jest dopiero po przeszło godzinie!

Wbijam nit, przepinam ławeczkę, obciążam. Trzyma. Próbuję teraz dosięgnąć zaciątka. Owszem, sięgam czubkami palców do jego początku, nic jednak nie udaje się wymacać. Zresztą i tak wbicie haka na taką odległość jest niemożliwe. Muszę więc wiercić jeszcze jeden otwór, a wtedy okaże się co dalej.

Dobiega już prawie godzina, jak męczę się nad drugą dziurką, gdy nagle przy którymś uderzeniu młotkiem, wokół prawie gotowego otworu odpęka duży kawał skały. Cała robota na nic! Zduszam w gardle cisnące się na usta przekleństwa. Sam jestem temu winien, trzeba skrupulatniej wybierać miejsce na otwór. Skała musi być zupełnie zdrowa, bez najmniejszych nawet zarysowań.

Gdy stoję wreszcie na tym drugim nicie, ręce mam jak z waty a nogi zupełnie zdrętwiałe. Najbardziej jednak od nieustannego wychylania się w bok ucierpiały mięśnie grzbietu. Skrzywiony jak kaleka staję tylko na moment w najwyższych szczebelkach ławeczek by stwierdzić, że w dnie zaciątka, do którego dążyłem przez ostatnie trzy godziny, istnieje jakaś mikroszczelina na hak. Krzyczę Pomurnikowi, żeby ściągał linę i rozpoczynam odwrót. Teraz kolej na niego.

Dobiega mnie jakiś monotonny szum. Odwracam twarz od ściany i spostrzegam, że coś dziwnego dzieje się w powietrzu. Trzeba było dobrych kilka chwil, żebym zdał sobie sprawę, że w górach trwa ogromna ulewa. Widok lejących się strug powoduje, że dreszcz przebiega mi przez ciało, mimo iż ściana deszczu spadająca z krawędzi okapu odległa jest o dobre piętnaście metrów ode mnie. Niech tam sobie leje, nic to dla nas! Tu w skałach Filara opady nas mało interesują.

Pomurnik wisi w nicie i długo biedzi się nad pierwszym haczykiem. Wreszcie wiesza w nim ławkę, staje w niej... i słyszę zduszony okrzyk:

— Uważaj! Hak wylatuje!

Ściągam gwałtownie resztę luzu na linie i czekam na szarpnięcie. Nic się jednak nie dzieje. Pomurnik wraca znowu do nita i usiłuje podklinować czymś hak, który się nieco pod nim obsunął. Identyczna historia powtarza się jeszcze dwa razy. Na trzech kolejnych hakach mój partner jest o włos od odpadnięcia. Każdy hak obsuwa się po kilka centymetrów i każdy trzeba podklinowywać cienkimi blaszkami. W ten sposób Pomurnik mocno zasapany dociera do końca zaciątka. Stąd już niewiele brakuje do dobrej szczeliny, która przecina górne partie wielkiego okapu... Gdy do niej dotrzemy, problem okapu będzie właściwie za nami. Pomurnik już tego jednak nie dokona, jest teraz zbyt zmęczony i zaczyna schodzić po hakach w dół.
 
 
okapy
Okapy Filara Kazalnicy.
Fot. Janusz Kurczab

Powtarzam drogę znajomym terenem. Najbardziej boję się na pierwszym haku Pomurnika. Cienki „sznytzer” po obsunięciu się tkwi zupełnie uchem w dół i pracuje na wyrywanie. Zaciątko jest tak wywieszone, że ledwie dotykam czubkami butów do skały. Wisząc na najwyższym haku, obliczam, ile ich wyrwałbym w razie odpadnięcia. Trzy Pomurnika i dwa nity, to pewne. Ostatni mój hak w „zacięciu z lustrem” i „simond" Lucka. Co najmniej siedem! Oznacza to dziesięć, piętnaście metrów wolnego lotu i potężne wahnięcie, a może również trzepnięcie w skałę gdzieś na wysokości stanowiska Pomurnika...

Znów potrzebuję trochę czasu, aby minęła paraliżująca mnie świadomość niebezpieczeństwa. Zastanawiam się, jak dobrać się do szczeliny. Będzie do niej ze dwa metry w poziomie. Po drodze płyta bez żadnych możliwości wbicia haka. Czyżby znów czekało mnie to koszmarne wiercenie? Wychylam się daleko w kierunku szczeliny w pozycji zupełnie poziomej, odpychając się energicznie nogami od ściany zaciątka. Sięgam! A więc będzie można już stąd wbić hak w szczelinę. Jeśli jednak powieszę w nim ławeczkę, żadną siłą nie zdołam do niej wejść, to za daleko! 

Świta mi w głowie pewien pomysł. Wybieram solidną „łyżkę”, na oko pasującą do szczeliny, wyciągam młotek i ponownie kładę się, odpychając nogami od skały. Hak dźwięcznie wchodzi aż po ucho. Wracam, by odpocząć do poprzedniej pozycji. Teraz przygotowuję długą mocną pętlę i zawiązuję na jej końcach oraz w środku niewielkie kluczki. Jeden koniec przypinam do haka, na którym wiszę, a drugi do tego w szczelinie. Kluczka pośrodku pętli zastępuje mi pośredni hak „przesiadkowy” i po chwili już wiszę na odległym haku. Tu nogi już zupełnie tracą oparcie i uciekają w powietrze pod okap.

Pośpiesznie wyjmuję następny hak i wbijam kilkoma uderzeniami młotka o metr wyżej. Zawierzam mu i natychmiast wbijam trzeci hak. Po przejściu nań nogi odzyskują wreszcie kontakt ze skałą. Prawie poziomy dach nieco się przełamuje w tym miejscu. Szczelina jest nadal bardzo dobra i mógłbym teraz dosyć szybko dojść nią aż na skraj okapu. Robi się jednak późno. Nawet gdybym zdołał ukończyć wyciąg, Pomurnik nie zdąży do mnie dojść za dnia. Musimy więc biwakować na dolnym stanowisku, zresztą trzeba się dobrze zastanowić, czy w ogóle kontynuować wspinaczkę ponad okapem? Z Andrzejem uzgodniliśmy, że po założeniu stanowiska, zaporęczujemy okap i zostawiamy resztę dla jego zespołu.
 
 
biwak
Janusz Kurczab w czasie przygotowań do biwaku w ścianie Kazalnicy.
Fot. Andrzej Gierych

Na najwyższym haku zaczepiam swobodnie zwisającą linę, której dotychczas używałem do wyciągania sprzętu, a teraz posłuży za poręczówkę. Opuszczam się w dół, po raz ostatni korzystając ze wszystkich wbitych dotychczas na tym wyciągu haków. Jutro Pomurnik ominie je wszystkie i podejdzie wprost po poręczówce do najwyższego haka.

Do zmroku pozostaje niewiele czasu, tyle, by się jako tako przygotować do biwaku. Szczebelków w ławeczkach, które służyć nam będą za łóżka, fotele, stół i wiele innych rzeczy, poszerzyć się nie da — to prawda. Można za to przywiesić kilka dodatkowych pętli i ławeczek dla oparcia stóp czy głowy. Można również pomarzyć sobie o wygodnym hamaku...

Przygotowania kończymy wraz z nadejściem nocy. Zjadamy kilka herbatników i trochę czekolady. Oszczędnie popijamy to sokiem z litrowego baniaka, którego zawartość musi starczyć jeszcze na jutro. Rozpoczyna się dla nas ten jedyny w swoim rodzaju biwak. Tymczasem rozpogodziło się. Gwiazd widać zaledwie kilka, gdyż resztę zasłania gigantyczny cień zwisający ponad głowami. Gasną okna schroniska. Na horyzoncie pozostają tylko migocące światełka Podhala.

O świcie czuję się zupełnie zdrętwiały, nie tyle z zimna ile z nieustannego ucisku ławeczek. W nocy dłużej niż pięć, dziesięć minut nie mogłem usiedzieć bez ruchu. Trzeba było wstawać i gimnastykować zesztywniałe kończyny. Teraz z jednej strony niechętnie widziałbym się w roli pierwszego na linie, z drugiej jednak zazdroszczę trochę Pomurnikowi, który za chwilę będzie miał okazję się rozruszać.

Prusikowanie Pomurnika wygląda zabawnie. Przesuwa bezustannie węzły do góry, nie zyskuje jednak nic na wysokości, tylko odsuwa się ode mnie coraz dalej w bok. Żeby go obserwować, muszę obrócić się plecami do ściany. Sylwetka Pomurnika długo rysuje się na tle Żabiego Szczytu Niżniego. Sporo czasu upływa, zanim dociera do haka, na którym wisi poręczówka, a jeszcze trochę, zanim rusza wyżej. Dla bezpieczeństwa musi się cofnąć, by wpiąć linę asekuracyjną do dwóch poprzednich moich haków. 
Po paru godzinach Pomurnik jest z powrotem na stanowisku. Okap skończony! Nad jego krawędzią Pomurnik wbił jeszcze dwa haki, do których przytwierdził poręczówkę dla dwójki Andrzeja.

— Wydaje mi się, że teren wyżej kładzie się — mówi Pomurnik — ale to może być złudzenie po wyjściu z okapu.

Zjazdy zakładane ze znajomych stanowisk idą nam sprawnie. Witani z entuzjazmem przez Andrzeja stajemy przed schroniskiem w późnych godzinach popołudniowych.

Zakopane przywitało nas gwarem Krupówek i oślepiającym słońcem. Nadjeżdżające autobusy i pociągi wyrzucały z siebie tłumy przybyszów z miast, spragnionych pięknych widoków, luksusów sławnego kurortu i orzeźwiającego, aczkolwiek nieco już pomieszanego ze spalinami, powietrza gór. Wśród wykwintnie ubranych pań, nobliwych, na oko dobrze sytuowanych panów i sędziwych matron, gdzieniegdzie chyłkiem przemykały skromne postacie w szarych połatanych pumpkach i zielonych skafandrach, uginające się pod ciężarem wielkich brezentowych plecaków.

Te ostatnie wzbudzały nasze największe zainteresowanie. Wypatrywaliśmy wśród nich dwójki naszych przyjaciół i świetnych wspinaczy — Andrzeja Mroza i Gienka Chrobaka. Andrzej Heinrich przypominał sobie, że obydwaj niezależnie od siebie zapowiadali przyjazd w góry właśnie w czwartek 29 czerwca. Ustaliliśmy, że zaproponujemy przyłączenie się do naszego zespołu temu spośród nich, którego pierwszego spotkamy w Zakopanem.

Po kilku godzinach krążenia ruchliwymi ulicami i po odwiedzeniu wszystkich najpopularniejszych zakopiańskich kawiarni spotkaliśmy Gienka Chrobaka. Nie trzeba go było długo namawiać. Andrzej pokrótce streścił całą sprawę i ścisnęliśmy sobie z Gienkiem dłonie na zgodę. Od razu omówiliśmy plan dalszej akcji. Już jutro Andrzej z Gienkiem wyprusikują ponad okap i spróbują jednym ciągiem dokończyć drogę. W tym samym czasie zadaniem Pomurnika i moim będzie pokonanie dolnej ostrogi Filara, którą omijały dotychczas wszystkie wyprawy.

Zerknęliśmy do gablotki, w której wywieszane są komunikaty meteorologiczne. Zapowiadano pogodę zmienną z przelotnymi opadami. Nie było więc najgorzej. Porobiliśmy jeszcze trochę niezbędnych zakupów i wsiedliśmy w półpusty autobus, ostatni odjeżdżający dziś do Morskiego Oka.


DRAMATYCZNE DNI

30 czerwca od rana pogoda była mglista. Widoczność zmieniała się jak w kalejdoskopie. To nad głowami pojawia się czyste niebo i tylko kilka niewielkich chmurek czepiało się zboczy okolicznych gór, to znów ściana Kazalnicy tonęła cała w gęstej wilgotnej mgle. Ostroga Filara nie nastręczała takich trudności, jakich się spodziewaliśmy, toteż korzystając z okresów dobrej widoczności, z uwagą śledziliśmy postęp wspinaczki Andrzeja i Gienka. Znajdowali się teraz dobre dwieście metrów ponad naszymi głowami. Andrzej właśnie prusikował i wyglądał jak pająk na wątłej pajęczynie zwisającej znad krawędzi wielkiej strzechy.

Ostroga Filara Kazalnicy opada niemal do samej tafli Czarnego Stawu. Pomiędzy nią i wodą jest tylko wąski przesmyk szerokości może metra, dwóch. Gdy po dłuższych opadach poziom wody podnosi się, omywa ona wówczas bezpośrednio skały Filara. Teraz pierwsze metry ostrogi były przykryte stromym śniegiem. Weszliśmy w skały przygotowani na trudną wspinaczkę klasyczną. Nie zawiedliśmy się właściwie tylko na drugim wyciągu liny. Był tam trudny i efektowny trawers przez poderwane żeberko, a nad nim jeszcze trudniejsza obła przewieszka. Dalej teren wprawdzie ciągle był stromy i rzadko znajdowało się miejsca na haki, ale w sumie było dosyć łatwo. Na dodatek płyty ostrogi poprzerastane były wygodnymi trawniczkami.

Po sześciu długościach liny kolejne stanowisko wypadło już w znanym nam miejscu, pod żeberkiem o ciemnym zabarwieniu skał. Zadanie na dzisiaj było skończone. Spojrzeliśmy jeszcze do góry. Obydwaj nasi koledzy byli już ponad okapem. Tam znów zaczynało się nowe...

Po zjechaniu ze ściany postanowiliśmy obejść Czarny Staw w sposób odmienny niż dotychczas, dłuższym wprawdzie szlakiem nad wschodnim brzegiem pod stokami Żabiego, lecz za to pozwalającym dobrze przypatrzeć się całej ścianie Kazalnicy. Jak na złość jednak doliną Rybiego Potoku napłynęła fala gęstej mgły i przykryła wszystko. Było jeszcze wcześnie, toteż długo siedzieliśmy na wielkim maliniaku, czekając na przejaśnienie. Na próżno. Poprzez kłębiącą się mgłę dobiegł nas przeciągły hurgot kamiennej lawiny. Żaden inny dźwięk, stukot wbijanych haków czy okrzyki porozumiewających się wspinaczy, nie potrafił przebić się przez mleczną zasłonę. Pomaszerowaliśmy do schroniska.

— Fajnie to wyglądało — opowiadał Andrzej Piekarczyk, znajomy taternik z Warszawy — taki trójkąt z ruchomymi narożami. Oni wisieli w okapach, wy pełzaliście po tych płytach na ostrodze, a na „Środku” —  Mielczarek...
— Jak to: Mielczarek na środku? — zainteresowałem się — Na środku czego?
— To nic nie wiecie? Mielczarek poszedł dziś samotnie na „Łapińskiego”, na Kazalnicę (8). Widziałem go już wysoko, przymierzał się do „ścianki problemowej”. Powinniście i wy go przecież widzieć!
— Kto by tam co zobaczył przy tej pogodzie. Ani go widać, ani słychać nie było. Musiał chyba wejść w ścianę po nas, bo inaczej byśmy go zauważyli. Ale solo na tę drogę... co ty opowiadasz...?
— Widziałeś go przecież wczoraj? — wtrącił Pomurnik.
— No, widziałem, nawet z nim rozmawiałem, choć go słabo znam. Ale przecież do głowy mi nie przyszło...
— Powiem wam jeszcze coś więcej — Andrzej Piekarczyk był wyraźnie przejęty — Długo z nim wczoraj gadałem wieczorem. On jest chyba nienormalny. Przyjechał tu z Hali Gąsienicowej. Wyobraźcie sobie, że siedzi już w górach od miesiąca, łazi samotnie po tych wszystkich śniegach i wspina się. Zaliczył już dwadzieścia solowych dróg. Ta jest dwudziesta pierwsza!
— Jak dwudziesta pierwsza, to będzie szczęśliwa — zarechotał Pomurnik. Oczko!
— Wiesz, jak kto łazi solo po takich kruszyznach jak południowy komin Koziej Wyżniej, to nie wierzę, żeby szczęścia szukał po górach — głos Andrzeja Piekarczyka zabrzmiał dziwnie złowrogo.


Wokół naszej trójki zebrała się na werandzie schroniska spora grupka słuchających. Pytali, o kim rozmawiamy. Nie wszystkim znana była osoba Cezarego Mielczarka. Prezes Szczecińskiego Koła Klubu Wysokogórskiego był doświadczonym i dobrym wspinaczem. Dał się poznać jako człowiek trochę zamknięty w sobie, ale zrównoważony i o takie ryzykanctwo znajomi nigdy by go nie posądzili...

Wyszliśmy na ganek schroniska. Było już ciemno. Mgły gdzieś się pochowały i nad górami było czyste i rozgwieżdżone niebo. Światełko Andrzeja i Gienka spostrzegliśmy wyraźnie wyżej niż ostatnim razem. Wytężaliśmy słuch, lecz wszędzie panowała cisza zmącona tylko odległym szumem kaskad potoku wypływającego z Czarnego Stawu. Żadne, najcichsze nawet głosy, nie dobiegały nas ze ściany Kazalnicy.

Uspokojeni wróciliśmy na salę. Ale Mielczarek nie pokazał się do późnych godzin. W sali jadalnej zaczęło się już wieczorne sprzątanie, wreszcie kierowniczka schroniska — pani „Dziunia” Łapińska weszła z życzeniami dobrej nocy dla taterników. To był sygnał do udania się na spoczynek dla tych, którzy nie chcieli się narazić groźnej Szefowej. Po raz ostatni stanęliśmy przed barierką schroniska i wsłuchiwaliśmy się w milczące ściany. Nic. Nawet światełka chłopców na Filarze nie było już widać. Cisza. 

Obudziłem się pełen najgorszych przeczuć. Pierwsze moje słowa dotyczyły Mielczarka.

— Czy wrócił?
— Nie — padła głucha odpowiedź z wnętrza Kurnika.


Spojrzałem na zegarek. Była siódma rano i rozpoczął się pierwszy dzień lipca. Zerwałem się natychmiast. Pobiegłem do Starego Schroniska, gdzie mieszkał Mielczarek, by upewnić się, czy czasem nie zaszył się gdzieś w kącie i nie śpi w najlepsze, podczas gdy my się niepokoimy. Niestety moje obawy, że musiało się coś wydarzyć, potwierdzały się. Nigdzie go nie było. Należało zacząć działać.

Na ganku stał już dyżurny ratownik Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego Wojciech Bartkowski i lornetował ścianę Kazalnicy. Wiedział o samotnej wyprawie Mielczarka i niepokoił się podobnie jak my. Uzgodniliśmy plan działania. Parę osób musi pójść ścieżką na Kazalnicę i ewentualnie od góry przepatrzyć łatwiejsze podszczytowe partie ściany. Dwaj taternicy: Bronek Kępiński i Gerard Małaczyński zaofiarowali się wejść w ścianę od dołu, i jeśli warunki pozwolą, przejść drogę Łapińskiego. Pozostali będą oczekiwać nad Czarnym Stawem sygnałów od obydwu zespołów.

Ze schroniska wyszła spora grupka. Rozciągnęliśmy się nieco na stromym podejściu i pojedynczo wychodziliśmy na próg Czarnego Stawu. Pogoda była bardzo niepewna. Deszcz nie padał, ale włóczyły się mgły, przesłaniając od czasu do czasu widok na ścianę i zaśnieżoną powierzchnię stawu. Wierzchołek Kazalnicy i Kocioł Mięguszowiecki były zupełnie niewidoczne ponad pułapem gęstych i ciemnych chmur. Po kilkunastu minutach znów wszyscy byliśmy razem.

Bronek i Gerard skierowali się od razu do ujścia komina, którym wchodzi w ścianę droga Łapińskiego. Ustaliliśmy, że Pomurnik, Andrzej Piekarczyk i jego kuzyn Andrzej Drobnik pójdą do Kotła Mięguszowieckiego i ewentualnie jeszcze wyżej, na wierzchołek Kazalnicy.

Okresowe przejaśnienia pozwoliły nam wypatrzeć Andrzeja i Gienka na Filarze, uwieszonych kilkadziesiąt metrów ponad wielkim okapem. Ciemne punkciki wyraźnie odcinały się na tle żółtej skały. Byli oddzielnie, co oznaczało, że kontynuowali wspinaczkę. Z tej odległości nie można było się z nimi porozumieć. Podeszliśmy po śniegu bliżej ściany i zaczęliśmy krzyczeć.

Musieliśmy ukryć właściwy cel naszego przyjścia nad staw ze względu na samopoczucie wspinających się kolegów. Pytaliśmy tylko, jak się czują po biwaku, jak wygląda dalszy ciąg drogi i czy czegoś nie potrzebują? Odpowiedział nam głos Gienka, który asekurował teraz Andrzeja. U nich wszystko w porządku, ale na razie do góry „nie chce puścić”! Jeśli cokolwiek moglibyśmy im przysłać, to najbardziej przydałyby się przyssawki...

Zadowoleni, że poczucie humoru mimo poważnych trudności nie opuszcza naszych kolegów, zmieniliśmy obiekt zainteresowania. Byliśmy zbyt blisko skał i Bronka z Gerardem nie było stąd widać. Wróciliśmy na próg do żelaznego krzyża przy ścieżce. Zobaczyliśmy ich obu trawersujących wielkie trawniki w dolnej części ściany.

Minęły dwie godziny. Na Filarze Kazalnicy sytuacja nie uległa zmianie. Chłopcy nie posunęli się w górę, zauważyliśmy tylko, że zamienili się prowadzeniem. Bronek i Gerard natomiast, wbrew wcześniejszym planom, zrezygnowali z kontynuowania wspinaczki i rozpoczęli wycofywanie się. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy wyjaśnień, co ich do tego skłoniło? Podeszli do nas z niewyraźnymi minami.

— Słuchajcie, to nie wygląda wesoło — Gerard wydawał się mocno przejęty. — Znaleźliśmy rozwalony plecak, a w nim jakiś sweter, butelkę i trochę drobiazgów. Widać było, że zleciał z dużej wysokości. Nieopodal leży para butów, jeden tuż obok drugiego. Żadnych innych śladów...

Prawie równocześnie z góry nadszedł zespół Pomurnika. Nic nie zauważyli, mgła w Kotle była tak gęsta, że z trudnością odnajdywali siebie w odległości kilku metrów. Długo krzyczeli Czarek, Czarek! Żaden głos im nie odpowiadał.

— Andrzej — zwróciłem się do Piekarczyka — czy nie przypominasz sobie, jakie buty miał Czarek?
— Wydaje mi się, że zwykłe „maratony”, ale nie jestem tego pewien. Ale sweter, czekaj... tak, z pewnością miał gruby czarny sweter, chodził w nim po schronisku.


Ale ani Bronek, ani Gerard nie mogli sobie przypomnieć, jak dokładnie wyglądały znalezione przez nich rzeczy. Butów w ogóle nie dotykali. Zdecydowałem się wrócić z jednym z nich do miejsca znaleziska. Zaofiarował się Bronek. Na wszelki wypadek wzięliśmy ze sobą linę, choć te partie ściany są zupełnie łatwe i dolną trzecią część drogi Łapińskiego taternicy zazwyczaj przechodzą bez stosowania ubezpieczenia.

Skały wejściowego kominka były wilgotne i śliskie. Nie lepiej było na stromych trawnikach, którymi droga Łapińskiego odbija w prawo od linii środka ściany. W niewielkim kociołku porosłym młodą trawką i kiełkującymi pędami łopianów zobaczyłem to, o czym mówiliśmy. Zielony brezentowy plecak był zupełnie poszarpany. Z wnętrza wyciągnąłem gruby, ręcznie robiony na drutach, czarny sweter. Leżące obok brązowe buty miały na gumowej podeszwie napis: „maraton”... Zauważyłem, że jeden z butów miał na całej długości rozerwane sznurowadła, natomiast drugi był dokładnie zawiązany. Zaczynałem się domyślać, co to oznacza. Zdaje się, że od tego momentu mogliśmy już tylko szukać ciała...

Schodząc kominkiem, uważnie obserwowałem śnieżny stok pod ścianą. Wzrokiem przebiegłem przez całą jego długość od szczeliny pod skałami aż do stawu. Tuż przy brzegu zauważyłem coś niebieskiego. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Bronkiem i już po chwili tego żałowałem. Bronek zrobił się blady, przykleił się do skały i w efekcie musiałem zacząć go ostrożnie asekurować. Na stromym śniegu schodził, zataczając się i musiałem szarpnięciami liny utrzymywać go w równowadze. Nie trzeba było właściwie podchodzić blisko do niebieskiej plamy na wodzie. To był Cezary Mielczarek.

Po południu nadeszła wyprawa GOPR-u prowadzona przez naczelnika Grupy Tatrzańskiej Eugeniusza Strzebońskiego. Ściana w tym czasie spowita była mgłą. Mieliśmy nadzieję, że przykrej akcji ściągania zwłok nie będzie widziała dwójka wspinająca się Filarem Kazalnicy. Ale niestety, akurat w momencie, gdy ratownicy skupieni byli wokół ciała Mielczarka, mgły rozwiały się i milczący pochód z „bambusem” przystrojonym gałęzią kosówki musiał być widoczny jak na dłoni.

Po odejściu ratowników zostałem z Pomurnikiem nad Czarnym Stawem. Andrzej i Gienek właściwie nie ruszyli się z miejsca, gdzie widzieliśmy ich poprzednio. Na nasze zawołanie odkrzyknął, że w dalszym ciągu nie mogą przebić się przez pas gładkich przewieszonych płyt. Andrzej próbował wiercić otwory, ale w końcu zrezygnowali, gdyż musieliby wbić zbyt wiele nitów. Proszą, abyśmy zjechali jutro rano do nich ze szczytu.

Spojrzeliśmy z Pomurnikiem po sobie. To oznaczałoby porażkę! Pomoc udzielona z góry przekreśli cały dotychczasowy wysiłek. Mniejsza jednak o to. Widać z tego, że nasi koledzy są w pułapce. Filar nie puszcza ich dalej, a zjazdy w dół przez ogromne okapy są zupełnie wykluczone.

Schodząc z niewesołymi minami do schroniska, zastanawialiśmy się nad całą sprawą. Czy rzeczywiście ściana jest nie do przejścia, czy też tragiczny wypadek w sąsiedztwie do tego stopnia pogorszył samopoczucie naszych przyjaciół? Niezależnie od tego, jaki był powód załamania się ataku na Filar, akcję musieliśmy podjąć my dwaj. W Polsce nikt zresztą, ani GOPR, ani nawet najwytrawniejsi wspinacze, nie miał doświadczenia w prowadzeniu akcji w terenie do tego stopnia przewieszonym, że aż uniemożliwiającym wycofanie się. Takiego doświadczenia brakowało również i nam, tyle tylko, że już trochę oswoiliśmy się z okapami Filara.

Od kilku już godzin przewracam się z boku na bok. Widok zwłok w stawie stoi mi ciągle przed oczami. Wyobraźnia podsuwa mi myśli, że to ja wspinam się samotnie ścianą Kazalnicy. Jestem w najtrudniejszym miejscu i pod nogami zionie trzystumetrowa głębia. Bezskutecznie szukam oparcia dla nóg. Ręce mi omdlewają, stają się jakieś nieswoje. Palce bez czucia rozginają się na mikroskopijnych chwytach, wydaję rozpaczliwy krzyk i spadam w przepaść...

Otwieram oczy. To był oczywiście senny koszmar, ale wydaje mi się, że krzyknąłem naprawdę. Naprzeciw widzę otwarte oczy Pomurnika, który pół-leży, pół-siedzi z rękami założonymi za głowę. Nie śpi i z pewnością nawiedzają go podobne myśli. Aby je odpędzić, próbuję zastanowić się nad tym, w jaki sposób dotrzemy do kolegów na Filarze? Kocioł Kazalnicy, popularnie zwany Sanktuarium i górne, łatwiejsze partie Filara, przechodziłem wprawdzie w zeszłym roku po wyjściu z „Lewej Kazalnicy”, ale było to w nocy i nie zdołałem zapamiętać żadnych szczegółów. Z tym jakoś sobie potrafimy poradzić, gorzej rysuje się perspektywa zjazdu w przewieszoną część Filara. Co będzie jeśli zjeżdżający nie sięgnie do ściany? Chłopcy mogą wprawdzie rzucić linę i przyciągnąć go, ale wtedy wszyscy muszą chronić linę zjazdową jak najcenniejszy skarb. Gdy lina ucieknie w powietrze, wtedy również ratownik dołączy do grona potrzebujących pomocy!

Krótsza wskazówka zegara zbliża się do godziny pierwszej. Czas wstawać. Chcemy jeszcze po ciemku podejść na Kazalnicę i przez Sanktuarium dostać się ponad obryw stromej części Filara. Wtedy będziemy dysponować całym dniem dla przeprowadzenia skomplikowanej operacji. Ociągając się, w ponurych nastrojach wychodzimy ze śpiworów. Każdy z nas wiele by dał, żeby teraz — mając w pamięci wczorajsze przeżycie — nie musieć po nocy wplątywać się w nową niebezpieczną przygodę...

Panowało dotkliwe zimno, toteż wcale nie zdziwiliśmy się, gdy blisko wierzchołka Kazalnicy zachrzęścił nam pod nogami świeżo spadły śnieg. Spoglądamy na niebo. Chmury trochę się przerzedziły, gdzieniegdzie świecą gwiazdy, a nad wschodnim horyzontem niebo zaczyna z lekka różowieć. W urwistym żlebku, jakim rozpoczyna się zejście do Sanktuarium, musimy uważać na każdy krok. W mizernym świetle latarek wymacujemy najmniej oblodzone skalne stopnie. Dalej następują trawersy stromymi upłazkami w kierunku znajomego siodełka w górnej części Filara. Ośnieżone trawki grożą w każdej chwili nieobliczalnym w skutkach pośliźnięciem. Sto metrów niżej Sanktuarium obrywa się wielką przewieszoną ścianą...

Na siodełku dygocząc z zimna, z niecierpliwością wyglądamy nadejścia dnia, a potem schodzimy coraz bardziej urwistym terenem aż nad sam brzeg pionowego obrywu. Sporo czasu zajmuje nam założenie pierwszego zjazdu. Wystające z trawiastego żlebka skałki są kruche i nie można w nie wbić haka. Wreszcie wydłubujemy jakąś kępkę traw i pod nią ukazuje się dobra szczelina w litej płycie. Po chwili tkwi w niej solidny hak i w dół z szelestem spada lina zjazdowa. Na razie decydujemy się zjeżdżać odcinkami czterdziestometrowymi. Później, gdy dotrzemy do partii przewieszonych, zamierzamy doczepić przyniesioną z dołu drugą linę i podwoić długość zjazdu.

Zjeżdżam pierwszy, celując do znajomego stanowiska na wygodnej platformie. Ląduję tam bez przeszkód, a wkrótce jesteśmy znów razem i szykujemy następny zjazd. Tym razem do zaczepienia liny wybieramy solidny ząb skalny.

Radosna niespodzianka! Filar Kazalnicy pokonany! Ściskamy się z wymęczonymi, lecz uszczęśliwionymi kolegami, częstujemy ich ciepłą herbatą i jeden przez drugiego wypytujemy o szczegóły. Jak to się stało, że z ratowników niosących pomoc dla uwięzionych w przewieszkach kolegów, zmieniliśmy się nagle w rozradowanych, fetujących sukces zdobywców Wielkiego Filara?

Jak już wspomniałem, ten odcinek drogi był mi znany do miejsca, w którym od strony lewej depresji ściany wychodzi na Filar jeden z wariantów „Lewej Kazalnicy”. Po dwudziestu metrach drugiego z kolei zjazdu zatrzymałem się na odstrzelonym bloku, poniżej którego ściana przewieszała się i zaczynał się nowy dla mnie teren. Począłem zastanawiać się, czy nie należy przenieść tu stanowiska zjazdowego i dalej jechać już na pełną osiemdziesięciometrową długość liny? Najpierw trzeba jednak zorientować się dokładnie w kierunku zjazdu. Gdzie są Andrzej i Gienek?

— Heeej, chłopaki! Odezwijcie się! — rzuciłem w próżnię.

Ku mojemu zdziwieniu niemal natychmiast usłyszałem odzew, i to jakby z niewielkiej odległości! Wychyliłem się, mocno trzymając linę zjazdową i nagle kilkanaście metrów niżej zobaczyłem wyłaniającą się spod przewieszki głowę Andrzeja Heinricha. A więc wyszli ponad trudności, zwycięstwo!

Jeszcze wczoraj przed wieczorem, po dwóch nieudanych próbach i ostatecznej rezygnacji z pokonania przewieszonego spiętrzenia na wprost, rozpoczęli trawersowanie w lewo. Dwadzieścia metrów dalej na Filarze zaczyna się w jego lewej części wyodrębniać wyraźny kant, a za nim ściana załamuje się ku depresji „Lewej Kazalnicy”. Andrzej opuścił się na stanowisko na linie i zrobił wahadło po gładkiej płycie. Wbił hak w szczelinę i podciągiem doszedł pod niewielki okapik. Teraz musiał klasyczną wspinaczką wyjść w lewo na trójkątną skalistą półkę. Ten moment okazał się skrajnie trudny i kosztował go sporo sił. Nieco dalej w lewo widać było drugą podobną półkę. Tym razem problem wejścia na nią został rozwiązany przy pomocy drewnianego kołka wbitego w szeroką szczelinę. Zapadały już ciemności, więc obydwaj biwakowali na pochyłej półce.

O świcie wyruszyli w dalszą drogę. Gienek pokonał trudny kant skalny, potem weszli na moment do depresji i znów odbili wąskim kominkiem na ostrze Filara. Wtedy właśnie ujrzałem ich wychodzących z kominka. Był 2 lipca 1962 roku.

Andrzej i Gienek byli równie zdziwieni ze spotkania jak my. Twierdzili, że w ogóle o żadną pomoc nie prosili. Chodziło im tylko o to, byśmy wyszli z gorącą herbatą na wierzchołek Kazalnicy. Zabawne nieporozumienie, ale co się strachu najedliśmy przed akcją, to wiemy tylko my dwaj z Pomurnikiem!

Nie widzieli upadku Mielczarka. Słyszeli tylko poprzez mgłę lawinę kamienną. Może to była ta sama, której odgłosy dobiegły do mnie i Pomurnika, gdy siedzieliśmy przedwczoraj nad brzegiem Czarnego Stawu? O tym, że coś niedobrego się wydarzyło, Andrzej i Gienek zorientowali się dopiero w czasie akcji GOPR-u.

Ostatni odcinek Filara poszedł nam szybko. Wymarzone przejście stało się faktem. Z wierzchołka Kazalnicy schodziliśmy jakby pijani ze szczęścia. W jakże innym nastroju szliśmy tym szlakiem dziś w nocy! Niekończące się gratulacje przyjmowaliśmy w schronisku.

Droga Filarem Kazalnicy stała już otworem, nie oznaczało to jednak, abyśmy nie mieli tam do uregulowania pewnych porachunków. Pomurnik i ja musieliśmy zaliczyć jeszcze przejście środkowej partii Filara, ponad wielkim okapem. Andrzejowi i Gienkowi do kompletu brakowało jeszcze dolnej ostrogi. Nie były to jednak zadania najpilniejsze, toteż z wypełnieniem ich postanowiliśmy poczekać do momentu, gdy ustali się pewniejsza pogoda.

Po powrocie z Kazalnicy siedzieliśmy całą czwórką w rogu werandy otoczeni gromadką taterników i dzieliliśmy się wrażeniami z Filara. Wtem drzwi schroniska otworzyły się i ktoś przygarbiony pod ciężarem ogromnego wora usiłował przecisnąć się do środka. Gdy wreszcie udało mu się wejść i zrzucić wór na podłogę, poznaliśmy Cześka Momatiuka.

— Ciekawe, czy on już wie o Filarze? — pomyślałem. Zrobiło mi się trochę głupio. Z Momą nie łączyły mnie wprawdzie więzy bliskiej przyjaźni, ale znaliśmy się od kilku lat i chyba lubiliśmy. Spłataliśmy mu teraz niezłego figla...

Za Cześkiem do schroniska weszło kilka nieznanych mi osób. Wnosili różne przedmioty, wśród których rozpoznać można było akcesoria filmowe: kasety, przewody i wielki statyw.

Przywitaliśmy się z Momatiukiem. Spytał, gdzie się wspinamy i od razu powiedzieliśmy mu o Filarze. Był zaskoczony, jeszcze nie wiedział, że „podkosiliśmy” mu drogę! Potrafił jednak dobrze ukryć swoje niezadowolenie.

— No, myśmy przyjechali z trochę innym planem — powiedział po chwili namysłu.

Przysiadł się do naszego stołu i zaczął opowiadać. Planuje nakręcenie filmu z autentycznego ataku na jakąś wielką ścianę skalną. Chyba jako miejsce akcji wybiorą sobie przewieszone urwisko na prawo od Filara. Czesiek świetny znawca ściany — uważał to za problem wart rozwiązania.

— A jak się wam podobał Filar? — spytał — jakie trudności?
— Coś wspaniałego, takiego luftu nigdzie jeszcze nie spotkałem — Gienek był oczarowany powietrzną wspinaczką. — A trudności duże, szczególnie hakowe. Żałuję tylko, że nie puściło nas wprost do góry nad okapem. Przybyłyby ze dwa, trzy piękne „lufciaste” wyciągi.
— Próbowaliśmy w kilku miejscach, nie dało rady. Sakramencko „pozalewane” szczeliny — dodał Andrzej.
— He, he! Staruszkowie, gdybyście mieli moje haki, to wszystko byście zakosili! — to mówiąc, Czesiek wyciągnął z kieszeni kilka dziwnych blaszek.


A więc to tak wyglądają owe tajemnicze haki, o których pisał Momo w „Wieczorze”! Nasz rozmówca wyjaśnił, że sekret leży zarówno w kształcie haka, jak i w materiale, z jakiego jest sporządzony. Musi to być twarda wysokogatunkowa stal stopowa. Tylko w takim wypadku hak nie będzie giął się i tępił przy wbijaniu w ledwie widoczne pęknięcia granitu (9).

Ktoś odwołał Momatiuka do telefonu. Właśnie rozgorzała zażarta dyskusja nad zaletami nowych haków, gdy podbiegł do nas jeden ze znajomych taterników.

— Wiecie, co się stało? Palant się zabił!
— Jak to? Palant się zabił? Gdzie, jak? To wprost nie do uwierzenia! Przecież Momo czekał właśnie na jego przyjazd...


Za chwilę jednak tragiczna wieść się potwierdziła. Janek Długosz — zdobywca groźnego Filara Freney na Mont Blanc — zginął na łatwej grani Kościelca. Byliśmy wstrząśnięci do głębi. Długosz był dla naszego pokolenia taternickiego wielkim autorytetem i wzorem. Uczyliśmy się na jego drogach. Zabrakło go w momencie, gdy już zaczynaliśmy rywalizować ze swoim mistrzem. W jakiś irracjonalny niejako symboliczny sposób, data jego śmierci — 2 lipca 1962 roku — zbiega się z dniem, w którym padł Filar Kazalnicy — pierwsza droga przewyższająca trudnościami rekordowe tatrzańskie przejścia Jana Długosza.

Ktoś rzucił myśl, którą natychmiast spontanicznie wszyscy podchwyciliśmy. Naszą drogę poświęcimy pamięci Janka. Niechaj Filar Kazalnicy, którego zdobycie planował na krótko przed śmiercią, nosi od dziś jego imię!

Grzebień skalny łączący obydwa szczyty Kościelca tonął w napływających z głębi doliny Suchej Wody oparach mgielnych. Co jakiś czas chmury się rozwiewały, ukazując rozliczne turnie skalne, na których uważny obserwator mógł dostrzec grupki ludzi i pełznące po ostrzu grani pojedyncze sylwetki wspinaczy złączonych luźno zwisającymi linami. Słowa komend i pokrzykiwania mieszały się ze sobą, a odbijane od ściany Kościelca powracały zwielokrotnionym echem. To grupy szkoleniowe wojsk powietrzno-desantowych odbywały swoje codzienne zajęcia na obozie tatrzańskim.

W pewnej chwili od grupki wspinającej się ostatnim stromym odcinkiem grani wiodącej z przełęczy na główny szczyt oderwała się samotna sylwetka i ruszyła w kierunku wierzchołka Zadniego Kościelca. Do jego szczytu docierał właśnie następny zespół ćwiczebny. Mgła znów zagęściła się i samotny wspinacz nie widział przed ani za sobą nikogo ze współtowarzyszy. Gran od Kościelcowej Przełęczy do Zadniego Kościelca jest łatwa, tylko ku Czarnemu Stawowi Gąsienicowemu obrywa się urwistą ścianą. Po nocnym opadzie tu i ówdzie na grani można było znaleźć szadź śnieżną, a szereg głazów połyskiwało szklistym lodem. Ruchy idącego były opanowane i swobodne, zdradzające dużą rutynę wspinacza. Zręcznie omijał bardziej zalodzone i trudniejsze miejsca grani. Tam, gdzie trzeba było przekraczać głębszą szczerbę, zatrzymywał się na moment, dokładnie przecierał wciąż potniejące szkła okularów i wybrawszy odpowiednie miejsce, sprężał się do skoku. Po ułamku sekundy lądował na przeciwległym kamieniu. Za którymś razem noga skaczącego natrafia jednak na zdradziecko oblodzony stopień skalny i ześlizguje się. Wspinacz usiłuje ratować zachwianą równowagę i rzuca się obiema rękami na wystający z grani ząb skalny.

Niestety, kamień, na którym przez chwilę zawisło ciało wspinacza, okazał się luźno leżącym, ledwie przymarzniętym do grani. Obsunął się w dół, pękając w dodatku na kilka części. Rozpaczliwe szorowanie gołymi palcami po dnie stromego trawiastego żlebka, krótki krzyk — i człowiek runął w przepaść...

Gdy po kilku godzinach w obozie okazało się, że szef grupy instruktorów nie wrócił z zajęć do schroniska, rozpoczęto poszukiwania. W późnych godzinach popołudniowych ratownicy GOPR znaleźli zwłoki leżące w Kominie Drewnowskiego.

Tak zginął jeden z najwybitniejszych polskich alpinistów, Jan Długosz. Nie było świadków jego śmierci i tylko wyobraźni mogliśmy powierzyć odtworzenie przebiegu wydarzeń na grani Kościelca...


FINAŁ

Czarna seria trwała nadal. Ledwie trochę ochłonęliśmy z wrażenia po śmierci Palanta, a już nowe wołania o pomoc rozlegały się w górach. 4 lipca turyści schodzący znad Czarnego Stawu przynieśli wiadomość, że od strony Rysów ktoś wzywa pomocy. Okazało się, że trójka młodych turystów węgierskich ugrzęzła w ścianie Wołowej Turni. Żabią Przełęcz Mięguszowiecką, przez którą nie ma przejścia dostępnego dla turystów, wzięli za Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem i zaczęli schodzić na północ przez urwistą ścianę. Jeden z chłopców zdołał się cofnąć do grani i zbiegł do Popradzkiego Stawu zawiadamiając Horską Slużbę — słowackie pogotowie górskie.

Dwaj pozostali usiłowali znaleźć zejście na stronę Morskiego Oka. Była fatalna pogoda, niemal bez przerwy siąpił drobny kapuśniaczek i wiał zimny wiatr. Jeden z turystów musiał poślizgnąć się na mokrej skale i pokoziołkował w dół. Jego roztrzaskane zwłoki znaleźliśmy pod ścianą. Drugi nieborak, ku naszemu przerażeniu, jak oszalały ganiał po stromych płytach Wołowej Turni. Tylko patrzeć, jak pod ścianą będzie leżał drugi trup! Na próżno w różnych językach namawialiśmy nieszczęśnika, by usiadł w bezpiecznym miejscu i czekał, gdyż pomoc już nadchodzi.

Nic nie pomagało, ze ściany dobiegały nas tylko trzy słowa: „nem irtem” i „helikopter". Biedaczysko, jedyną szansę ratunku widział z powietrza! Staliśmy bezradni, nasze słowa zupełnie nie skutkowały. Wreszcie Andrzej Piekarczyk nie wytrzymał i wrzasnął do Węgra:

— Ucz się s... synie języków!

Nie wiem, jak to się stało, może zdecydował ton głosu Andrzeja wyrażający bezsilną złość, w każdym razie uwięziony w ścianie turysta usiadł spokojnie na trawiastej platforemce i przestał krzyczeć.

W nocy na grani pojawiły się pochodnie Horskiej Slużby. Jeden ze Słowaków opuścił się w ścianę i wyciągnął zmarzniętego i wystraszonego chłopaka na przełęcz. Niemal równocześnie nadeszli ratownicy GOPR i zabrali zwłoki leżące pod ścianą.

W dwa dni później ponownie poderwał nas na nogi alarm o wypadku.

Tym razem trzeba było znieść do schroniska młodego chłopca, zresztą kuzyna Momatiuka, którego na „ceprostradzie” pod Miedzianem ciężko zraniła zsuwająca się samorzutnie wielka wanta.

Śniegu zalegające od początku sezonu w górach i niepewna pogoda sprzyjały nieszczęściom, których seria zaczęła na dobre nas przerażać. Nasz zapas odporności psychicznej był na wyczerpaniu. Do czekającej nas wspinaczki gotowaliśmy się jak na ścięcie. Marzyło mi się miasto, rozrywki, chciałem na jakiś czas zapomnieć o górach, o wspinaniu, i o tym, że istnieje jakiś Filar Kazalnicy. Może brakowało mi również tego dopingu, jaki przedtem stanowiła świadomość, że stał przed nami nierozwiązany problem.

Nigdy nie wierzyłem w jakieś przeczucia ostrzegające przed mającym się wydarzyć nieszczęściem. Nigdy też nie dawałem wiary kabałom i jakimś bredniom o przeznaczeniu. Przygoda, jaka przytrafiła mi się na Filarze, zachwiała trochę moimi przekonaniami. Gdy odejdzie ochota do wspinania, a sytuacja jest tego rodzaju, że trzeba iść w ścianę, nietrudno wtedy o złe przeczucia. Z fatalnym przeświadczeniem, że coś złego nam się wydarzy, wchodziłem 7 lipca z Pomurnikiem w przewieszone skały Filara. I rzeczywiście przygoda, która mi się zdarzyła jeszcze tego samego dnia, była chyba najniebezpieczniejsza w moim życiu i do dziś ciarki chodzą mi po grzbiecie, gdy ją wspominam.

Wielki okap postanowiliśmy przejść po hakach, nie korzystając ze zwisającej liny poręczowej. Obwiesiłem się karabinkami i ruszyłem w górę, Mechanicznie przepinałem ławeczki z haka na hak. Dokładnie przypominałem sobie każdy fragmencik drogi; ten wyciąg mógłbym chyba przejść z zawiązanymi oczami. W rozpędzie minąłem ostatni hak wbity własną ręką i zawiesiłem się na pierwszym haku Pomurnika. I wtedy właśnie to nastąpiło. Nie wiem, czyżbym był aż o tyle cięższy od niego? W każdym razie, na oko pewnie tkwiący w dobrej szczelinie hak, wyleciał pod moim ciężarem! Szarpnięcie wyrwało dwa następne haki i po ułamku sekundy dyndałem wolno w powietrzu w kilkumetrowej odległości od skały. Licząc się z taką ewentualnością w czasie wspinaczki na Filarze, zawsze mieliśmy przy sobie dwie pętle zawiązane na linie asekuracyjnej węzłami Prusika. Bez pośpiechu więc przesunąłem obydwa węzły trochę do góry i usiłowałem stanąć w pętlach, by zlikwidować ucisk liny na klatkę piersiową. Na próżno jednak kopałem nogami w powietrzu. Nie mogłem trafić nogą w żadną z pętli. Związany byłem liną tuż pod pachami, toteż gruby węzeł zadzierał mi brodę do góry i uniemożliwiał spojrzenie w dół. Gdy rozszerzyłem pętlę rękami, okazało się, że są za krótkie i w pozycji wiszącej nie mogłem tak wysoko zadrzeć nogi. Czas uciekał jak szalony, zacząłem się męczyć i ucisk pod pachami stawał się nie do wytrzymania. Straciłem głowę i ogarnął mnie paniczny strach. W myślach przebiegły mi wszystkie wypadki, jakie wydarzyły się wskutek uduszenia przez linę. Lada chwila groziła mi utrata przytomności, a wtedy już nie byłoby żadnego ratunku! Zaczęło mi ciemnieć przed oczami. Jeszcze trochę, a będzie po mnie...

I wtedy do resztek mojej świadomości dotarł głos Pomurnika, który krzyczał:

— Zawieś ławeczki na prusikach! Szybko!

Prawda, ławeczki! Przecież były wpięte do haka, wobec czego muszą być teraz wraz z karabinkiem na linie tuż przy moich piersiach. Są! Złapałem jedną z nich i zapiąłem na pętli. Ostatkiem sił podciągnąłem się trochę na rękach, ledwie tyle, by móc na moment spojrzeć w dół, kopnąłem rozpaczliwie nogą i... stanąłem w ławce. Ucisk pod pachami zelżał i całe zmęczenie minęło, jak ręką odjął. Czułem się, jakbym wrócił z tamtego świata...

Wyprusikowałem szybko do haka, odetchnąłem nieco, i już bez przygód udało mi się skończyć wyciąg. Biwakowaliśmy ponad okapem, na stanowisku tak eksponowanym, że wolno puszczony przedmiot przez sto pięćdziesiąt metrów lotu nie dotykał do skały. Drugiego dnia ruszyliśmy w nieznaną nam jeszcze część Filara. Po wyjściu z okapu skały wydawały nam się mało strome, dopiero widok odstającej o dobre kilka metrów linki transportowej przywracał świadomość pionu. Gdy mijaliśmy miejsce nieudanych prób Andrzeja i Gienka, trochę kusiło nas, by popróbować swoich sił w tej grze... Nie daliśmy się jednak ponieść hazardowi, zwłaszcza że pogoda znów zaczęła się pogarszać. Pod wieczór już sypał śnieg... Byliśmy wtedy na owej wygodnej platformie na kancie Filara, z której zjechałem przed kilkoma dniami, by w chwilę później witać zwycięskich kolegów. Woleliśmy nie ryzykować nocnej wspinaczki po zaśnieżonych skałach i zostaliśmy tu na drugi już z kolei biwak. Przez całą noc padał gęsty śnieg i rano jego pokrywa liczyła przynajmniej dwadzieścia centymetrów.

Nie pamiętam, żebym się kiedykolwiek ostrożniej wspinał i dokładniej asekurował, jak tego ranka. Wielkie zaśnieżenie skały zmusiło nas do maksymalnego wysiłku. Gdy znaleźliśmy się w łatwym terenie podszczytowym, odetchnęliśmy z ulgą. Nareszcie wszystko za nami!

Na wierzchołku Kazalnicy zobaczyliśmy dwie postacie. To nasi — Andrzej i Gienek! Kochani chłopcy! Przynieśli ciepłą herbatę, suche ubrania i czekany. Ściskamy się, gratulujemy nawzajem szczęśliwego zakończenia wspólnej akcji, bo również Andrzej i Gienekdołożyli” sobie do kompletu dolną ostrogę Filara. Na zaśnieżonym czubku Kazalnicy podnosimy czekany na znak zwycięstwa i robimy pamiątkową fotografię. Wielka przygoda dobiegała końca.
 
 
czekan
Na szczycie Kazalnicy po zdobyciu Filara. Od lewej Andrzej Heinrich, Krzysztof Zdzitowiecki i Janusz Kurczab.
Fot. Eugeniusz Chrobak

Dziś po prawie piętnastu latach, ze wzruszeniem wspominam czas zdobywania Filara Kazalnicy. Dużo nauczyły nas jego przewieszone granitowe zerwy. Nasza grupa - „pokolenie Filara” - nauczyła się bez lęku wchodzić w potężne przewieszone ściany Dolomitów i francuskich Alp. Później droga wiodła jeszcze dalej, ku lodowym ośmiotysięcznym olbrzymom Himalajów i Karakorum.

Moi towarzysze wspinaczki na Filarze Kazalnicy zrobili wielkie kariery alpinistyczne i zawodowe.

Eugeniusz Chrobak jest dziś cenionym fachowcem od wielkiej chemii i zajmuje kierownicze stanowisko w zakładach azotowych w Kędzierzynie. Jego błyskotliwa kariera alpinistyczna niewiele ma sobie równych. Wielkie sukcesy odnosił w Tatrach, Dolomitach i Alpach, zarówno latem, jak i zimą. W pokonaniu arcytrudnej nowej drogi na Wielkim Filarze Narożnym Mont Blanc jemu przypisuje się główną zasługę. W peruwiańskiej Cordillera Blanca pokonał efektowny filar zachodniego szczytu Huandoy (6356 m), w afgańskim Hindukuszu — kilkunastokilometrowy trawers podniebnej grani Sza Chaur (7116 m) - Nadir Szach (6814 m). Uczestniczył w narodowej wyprawie, która dla Polski przywiozła wielki sukces w postaci zdobycia Kunyang Chhish (7852 m) - lodowo-skalnego olbrzyma nad lodowcem Hispar w Karakorum.

Andrzej Heinrich jest dziś inżynierem budowlanym i kieruje wielkimi placami budów w Krakowie i Nowej Hucie. Chociaż okazał się wybitnym wspinaczem skalnym i odniósł szereg sukcesów w Tatrach i Alpach, całkowicie pochłonęło go zdobywanie najwyższych gór świata. Wrodzone predyspozycje fizyczne i psychiczne, niesłychana wprost odporność organizmu, pozwoliły mu na rekordowe osiągnięcia w alpinizmie wysokościowym. Malubiting North (6845 m), Noszak (7492 m), Pik Korzeniewskiej (7105 m), Pik Komunizma (7483 m) i Kunyang Chhish (7852 m) — oto lista wysokich szczytów, na których Andrzej postawił swoją stopę. W czasie heroicznego zimowego ataku na czwarty szczyt świata Lhotse (8511 m), w arktycznej wichurze dotarł do wysokości 8250 m, stanowiącej do dziś zimowy rekord świata.

Duże sukcesy w pracy zawodowej odniósł również Krzysztof ZdzitowieckiPomurnik. W swojej specjalności naukowej — biologii uzyskał tytuł doktora i nie zamierza na tym poprzestać. Również i jego świetna kariera alpinistyczna związana jest przede wszystkim z wysokimi górami. W sportowym stylu pokonał ścianę Noszaka (7492 m), wszedł na Pik Korzeniewskiej (7105 m) i na Pik Kommunizma (7483 m). Wszystko to jednak przyćmiły sukcesy roku 1975. W najwspanialszym rejonie górskim świata — Baltoro Mustagh w KarakorumKrzysztof poprowadził nową drogę na Gasherbrum II (8035 m), ustanawiając tym wysokościowy rekord Polski. W kilkanaście dni później zdobył dziewiczy Gasherbrum III (7952 r), najwyższy podówczas z niezdobytych szczytów świata. Dziś wielką ścianę nad Czarnym Stawem pokrywa siatka najrozmaitszych dróg i wariantów, często krzyżujących się czy nawet wiodących tak blisko siebie, że aż trudno je rozróżnić. Są też drogi trudniejsze od naszej. Żadna nie może się jednak równać z nią pięknością. Pisząc te stronice, chciałem opowiedzieć zapomnianą historię trudnych dni walki ze słabością, historię dramatycznego zdobywania opornej skały, której na imię — Filar Kazalnicy.
 
 
droga
Filar Kazalnicy. Droga pierwszych zdobywców. Linia kreskowa wyznacza wariant prostujący taterników słowackich poprawodzony w 1964 r.
Fot. Janusz Vogel

KAZALNICA MIĘGUSZOWIECKA (2159 m), I wejście lewym filarem północno-wschodniej ściany (Filarem Długosza): Eugeniusz Chrobak, Andrzej Heinrich, Janusz Kurczab i Krzysztof Zdzitowiecki — 27 VI–9 VII 1962 r. Trudności VI, A4. Efektywny czas wspinaczki 54 godziny. Poręczowanie na odcinku ok. 80 metrów.
 
---
(1) Rodzaj techniki sztucznych ułatwień pozwalający na pokonanie dłuższych, pozbawionych rzeźby partii skalnych. Jako zasadniczy sprzęt przy technice podciągowej służą tzw. ławeczki, to jest długie pętle z kilkoma drewnianymi lub metalowymi poprzeczkami.

(2) Stopień trudności podciągowych oznacza się literą ,,A" (od francuskiego słowa ,artificiel" sztuczny) i cyframi od 1 do 4. Mamy więc: A1, A2, A3 i A4, w porządku wzrastających trudności. Wprowadzenie piątego stopnia okazało się jeszcze przedwczesne i do dziś skala trudności podciągowych liczy cztery stopnie. Skala trudności wspinaczki klasycznej (bez użycia sztucznych ułatwień) liczy natomiast sześć stopni oznaczanych cyframi od I do VI.

(3) Popularna nazwa lin z włókna sizalowego otrzymywanego z liści agawy sizalskiej. Liny sizalowe były w powszechnym użyciu do początku lat 60-tych, kiedy zostały wyparte przez znacznie bardziej wytrzymałe liny nylonowe.

(4) Popularna nazwa drogi J. Długosza i C. Momatiuka prowadzącej depresją ściany Kazalnicy na lewo od Filara. Podczas jej pokonywania w roku 1955 po raz pierwszy zastosowano w Tatrach na większą skalę technikę wierceń, która uniezależnia wspinaczy od rzeźby skały.

(5) Simond, sznytzer, łyżka, listek, płytówka, jedynka, wycior — typy haków w żargonie taternickim.

(6) Droga środkiem płyt wschodniej ściany Mnicha nad Morskim Okiem. Problem ten był od lat atakowany przez taterników różnych pokoleń. Kluczowe trudności przeszli latem 1955 r. A. Bilczewski, J. Długosz i C. Momatiuk stosując wypróbowaną na „Lewej Kazalnicy” technikę wierceń. Po ich próbie, spłukanej przez ulewny deszcz, ostateczny atak powiódł się J. Długoszowi wraz z A. Pietschem w październiku tego samego roku.

(7) Rodzaj węzła samozaciskowego używanego przy wychodzeniu po zwisających linach. Nazwa pochodzi od nazwiska znanego alpinisty austriackiego Karla Prusika. Obecnie węzeł ten zastąpiono znacznie wygodniejszym przyrządem z metalu (jest ich kilka typów), zwanym popularnie małpą.

(8) Droga C. Łapińskiego i K. Paszuchy (popularnie zwana „Środkiem Kazalnicy") pokonana w 1942 r.; prowadzi środkową depresją północno-wschodniej ściany Kazalnicy. Przez wiele lat uważana była za jedną z najtrudniejszych i najpoważniejszych w Tatrach.

(9) Haki te, tzw. „jedynki” stanowiły prawdziwą rewolucję w technice podciągowej. Przy ich pomocy w następnych latach poprowadzono w Tatrach szereg modernistycznych dróg, w tym kilka na ścianie Kazalnicy. Użycie ich w Alpach było dużą sensacją, a pokonana z ich pomocą polska droga na Wielkim Filarze Narożnym Mont Blanc do dziś nie doczekała się powtórzenia.