Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej Rozumiem

Odlotowy Freney - wspomnienie

2016-03-30
Autor: siekiera

Relacja z 3-go polskiego przejścia Filara Freney na Mt. Blanc w dniach 1-2 sierpnia 1980 r.

Opowiem historię, na której wspomnienie jeszcze dziś, po latach, resztki włosów unoszą mi się na głowie, po plecach przebiega dreszcz a dłonie lekko wilgotnieją. Historia ta, w perspektywie licznych wyjazdów do Chamonix, nabiera pewnej świeżości a może i pobudzi czujność niektórych kolegów wspinaczy.

Było lato 1980 roku. Wylądowaliśmy w Chamonix z całą grupą Polaków, jak zwykle co roku licznie odwiedzających tę Mekkę alpinizmu. Tym razem, po drobnych perturbacjach, władze miejskie wyznaczyły nam obozowisko (dzikie) w lasku nieopodal szosy odgałęziającej się w kierunku tunelu pod Mt. Blanc. Oprócz Polaków z tej formy koczowania korzystali jeszcze tylko Angole, którzy podobnie jak my w owych czasach, mieli notoryczne problemy z pieniędzmi. Tak czy inaczej w lesie było sympatycznie i można by spędzić tam cały miesiąc nie ruszając się z miejsca, gdyby nie piętrzące się nad nami góry. Ich potęga stymulowała myśli, przyciągała jak magnes. Któregoś pięknego popołudnia mój partner, Michał Nanowski, w charakterystyczny dla siebie sposób rzucił:

- No Siekiera, sprężaj się - Freney czeka...

Spodziewałem się tego, ale dopóki projekt drzemał w sferze jednej z wielu potencjalnych możliwości był czymś odległym. Nagle wypowiedziany nabrał cech konkretnej rzeczywistości. Jego nieuchronność przybiła mnie swoim ciężarem. Nie było odwrotu. Przerażająca swoją historią, legendarna droga Filarem Freney była teraz naszym wyzwaniem. Niebawem okazało się, że na ten sam fantastyczny pomysł wpadli nasi koledzy Marek Serwa i Przemek Piasecki. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy odbyć tę wycieczkę wspólnie.

Kolejny dzień upłynął na przygotowaniach. Ustalaliśmy taktyczną i techniczną stronę przedsięwzięcia, kompletowaliśmy sprzęt, jedzenie i wszystko inne co wydawało nam się niezbędne do przeżycia. W efekcie nasze wory osiągnęły niebotyczne rozmiary i ciężar. Teraz z tego należało wybrać i pozostawić to co było naprawdę niezbędne. Po kilku redukcjach uznaliśmy, że więcej zostawić nie możemy. Odchudzone w ten sposób wory ostatecznie dobiły nas swoim ciężarem w samo południe 30-go lipca - gdy schodziliśmy z Aigullle du Midi na lodowiec Vallée Blanche. Na szczęście tego dnia mieliśmy do przebycia stosunkowo niewielki odcinek do bivacco na Col du Trident (drugiego obok Fourche w tej grani). Dalej plan był prosty: odpoczywamy w bivacco, w nocy ruszamy, trawersujemy lodowiec Brenva, schodzimy przez Col Moore i trawersujemy pod wschodnią Mt. Blanc aby osiągnąć kuluar spadający z Col de Peuterey i nim na przełęcz. Nasz schron początkowo pusty, pod wieczór napełnił się ludźmi. Zanim zorientowaliśmy się, wszystkie miejsca na pryczach były pozajmowane. Z trudem odnajdując śpiwory, położyliśmy się również. O śnie raczej nie było mowy. Po prostu o 24-tej trzeba było wstać i ruszać w drogę. Pomimo rozgwieżdżonego nieba było ciepło. Izoterma zero stopni przebiegała nienormalnie wysoko, bo prawie na czterech tysiącach... Rozmiękły śnieg dał o sobie znać gdy przekraczaliśmy szczelinę brzeżną w zejściu z Col Moore. Dłuższy czas szukałem tam dogodnego miejsca na zejście lecz gdy w końcu zdecydowałem się na krok, wbity głęboko czekan wyjechał. Poleciałem. Na szczęście niedaleko. Teren poniżej łagodniał i zdołałem wyhamować. Wpięty z boku do uprzęży "robot" przy upadku dotkliwie wbił mi się pod żebra. Nieźle jak na początek - pomyślałem.

Kontynuowaliśmy trawers pod wschodnią Mt. Blanc. Odcinek ten, narażony zawsze na lawiny schodzące z całego muru ściany wschodniej, był szczególnie niebezpieczny. Gdzieś tutaj swój ostateczny kres znalazł Samek (Samuel Skierski - zginął 24 sierpnia 1968 roku w lawinie seraków wraz z Francuzem Jacguesem Fourier na drodze "Poire" na wschodniej ścianie Mt.Blanc) ze swoim francuskim partnerem. Około 9-tej rano prawie kończyli drogę gdy pod nimi urwała się bariera seraków. Pola śnieżne ponad barierą urwały się również, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, niosąc na sobie nieszczęsną dwójkę...

Tę oraz kilka innych natrętnych myśli próbowałem eliminować ze swojej świadomości, koncentrując się raczej na utrzymaniu szybkiego i równego tempa. Trzeba było jak najszybciej wydostać się z zagrożonej strefy. Przed nami teren zaczął stawać dęba. Byliśmy u wylotu kuluaru. Z mozołem ruszyliśmy w górę w kierunku przełęczy Peuterey, zostawiając po prawej zerwy Filara Narożnego.

Centralny Filar Freney dość długo pozostawał nie zdobyty. Powodem było trudne dojście pod ścianę, ryzykowny i skomplikowany "wycof' w razie załamania pogody oraz trudności samej drogi. W roku 1961 dokonano trzech prób wejścia tym filarem, z których pierwsza załamała się pod szczytem na skutek burzy i zakończyła tragicznie. Z siedmiu najlepszych alpinistów francuskich i włoskich zginęło czterech. Opis tej próby opublikowany w "Paris Match" przytoczył Jan Długosz w swojej książce "Komin Pokutników". Druga próba zakończyła się wycofaniem dwuosobowego zespołu francusko-włoskiego przed osiągnięciem szczytu filara. W trzeciej - zwycięskiej - brał udział nasz rodak Jan Długosz...

Przełęcz osiągnęliśmy ok. 7 rano. Wory dały się nam strasznie we znaki. Pomimo naszych wysiłków, znów reprezentowaliśmy typowy "ciężki" styl polski. Po odpoczynku na przełęczy uznaliśmy, że jest na tyle późno, że zostaniemy tu do następnego dnia. Decyzja ta przyszła nam o tyle łatwo, że w gruncie rzeczy byliśmy wykończeni nieprzespaną nocą, emocjonującym i długim podejściem no i już trochę wysokością. Z drugiej strony ta nieprzewidziana przerwa niebezpiecznie przedłużała czas przebywania w strefie zagrożenia. Na szczęście pogoda była stabilna i nic nie zapowiadało jej pogorszenia. Następnego dnia o świcie byliśmy mocno zdziwieni prószącym śniegiem. Duch bojowy nie opuścił nas jednak. Ruszyliśmy w górę. Tego dnia ja z Michałem byliśmy zespołem prowadzącym. Jednak Marek z Przemkiem wspinali się za nami w sposób niezależny. Siły mieliśmy dopiero połączyć na osławionym "świeczniku". Dzień upłynął na pokonywaniu niezliczonych wyciągów w skale i mixcie cały czas prawie skrajnie trudnych. Prowadzący szedł z ciężkim worem. Wysiłek był nieludzki a śnieg delikatnie prószył. O zmroku byliśmy o wyciąg pod "świecznikiem". Tu i ówdzie napotykaliśmy jakieś stare fragmenty odzieży oraz innych sprzętów świadczące o walce, jaką stoczyli tu nasi poprzednicy. Nie chcieliśmy tu nocować. Miejsce na biwak przygotowaliśmy w grańce śnieżnej, zbaczając nieco w lewo z drogi. Pracowicie ugnietliśmy w niej trójkątną platforemkę, która z trudem mieściła cztery osoby.

Plan na dzień następny był prosty. Ja doprowadzam pod "świecznik" a Marek wraz z Przemkiem pokonują trudności "świecznika" i mocują dla nas linę na sztywno do stanowiska ponad strefą przewieszoną. My zajmujemy się transportem gratów czyli małpujemy do góry z ciężkimi worami wczepionymi pod dupowspór a oni kontynuują wspinaczkę dalej. Tak też się stało. Marek z Przemkiem szybko uporali się z kluczowymi trudnościami drogi. Założyli stanowisko na bardzo pochyłej platformie ponad przewieszonym terenem i umocowali na sztywno naszą linę. Ruszyłem do góry. Marek w tym czasie kontynuował wspinanie w piątkowym terenie. Po dojściu na platformę założyłem "auto" przyczepiając się pętlami na krótko do stanowiska. Wolne małpy poszybowały wzdłuż liny na dół do Michała. Prawdopodobnie w trakcie tej operacji lina przesunęła się na krawędzi płyty w kierunku miseczki skalnej z kryształem kwarcu w środku, który podziwiałem tam wcześniej. Tymczasem, nie mając nic lepszego do roboty, delektowałem się widokami i przestrzenią dookoła - odpoczywałem. W którymś momencie spojrzałem z góry na potrzaskany w dole lodowiec Freney. Był odległy o co najmniej pięćset metrów i nic nie ograniczało mi widoku na niego prócz krawędzi naszej pochyłej płyty... i w tym momencie zobaczyłem, że na linie, która przełamywała się przez tę krawędź i znikała w przewieszeniu poniżej, widnieje dziwny pióropusz. To był szokujący widok. Poczułem jak włosy stają mi dęba a po plecach przebiega silne mrowienie. Nie dowierzając własnym oczom zwróciłem się do stojącego obok Przemka. Ten spojrzał w dół i potwierdził moje obawy. Lina była poważnie nadcięta a na jej końcu szamotał się w rytmicznych podrzutach niczego nie podejrzewający Michał.

Siląc się na maksymalny spokój ryknęliśmy do niego, aby natychmiast przestał małpować. Musiał wyczuć grozę w naszych głosach gdyż zamarł w bezruchu. Nie było pytań. Gorączkowo kombinowałem co zrobić. W pierwszej chwili chciałem obniżyć się do miejsca przetarcia i podwiązać prusikiem linę poniżej newralgicznego punktu. Nie miałem na to szans. Nie miałem pod ręką tylu wolnych pętli aby to wszystko wykonać. Przemo zaproponował, że się rozwiąże z liny łączącej go z Markiem aby wolny koniec spuścić do Michała. To był niezły pomysł. Krzyknęliśmy do Marka aby natychmiast stanął i przyaucił się do jakichś haczyków. Po chwili luźny koniec żółto-złocistego Edelrida spłynął w dół. Poszło tego z kilkanaście metrów lecz informacje z dołu nie były dobre. Brakowało jeszcze ok. dziesięciu metrów. W tym czasie Michał wisiał wolno w powietrzu, lekko obracając się wokół własnej osi. Zastanawiał się, czy nie dowahać się półtora metra do tkwiącego w skale starego haka. Nie mógł się zdecydować na ten ruch przeżywając jednocześnie głęboką rozterkę i psychiczne katusze. Wtedy zobaczył wysoko nad sobą koniec spuszczanej do niego liny i postanowił czekać. Liny nie dało się jednak wydłużyć. Jedyną metodą było teraz zmuszenie prowadzącego Marka aby się... cofnął (!!!). On jednak nie chciał tego zrobić. Teren był co najmniej mocno piątkowy. Straszna wiązanka z dołu i groźba ściągnięcia na siłę w końcu poskutkowały. Marek się cofnął i wpiął do jakiegoś haczyka. Powoli brakujące dziesięć metrów dotarło do Michała. Ten przywiązał wówczas koniec do uprzęży a ja solidnie ściągnąłem z półwyblinki.

W życiu nie doznałem takiej ulgi. Był uratowany. W dół popłynęła komenda zezwalająca na małpowanie. Nagle potworny bicz strzelił mnie w plecy i twarz. Jednocześnie poczułem olbrzymi ciężar na żółtej linie...To jakiś koszmar. Stało się nieprawdopodobne. Pękła lina. Po kolejnym ruchu Michała lina pękła..., lecz ja trzymałem go nadal przy życiu na końcu tej, do której przed chwilą się przywiązał. Nie mogłem uwierzyć, że to się stało... a jednak. Bez wątpienia miałem go. Czułem wielki ciężar. Szedł do góry. Lina delikatnie przeciekała w zaciśniętych dłoniach lecz ze wszystkich sił starałem się by nie popuścić "półwyblinki". Żółty, pojedynczy Edelrid trzeszczał i był teraz taki cienki jak jakieś gówniane sznurowadło. Może i on za chwilę pęknie...? Może i on pod obciążeniem przesunął się po krawędzi płyty do miseczki z kwarcem? Teraz, gdybym miał pilota, zmieniłbym program... Rzeczywistość trwała jednak dalej a wyobraźnia podsuwała uparcie widok katastrofy i różne scenariusze z tym związane. Pojawił się lęk o własną skórę. Przecież w worze transportowanym przez Michała był cały ciężki sprzęt a w tym buty, raki i czekany bez których ciężko byłoby kontynuować wspinaczkę... Wyobrażałem sobie miny ratowników zdejmujących z wielkiej alpejskiej ściany kilku facecików w "korkerach" albo "aluetę", która zbliżając się do ściany, zawadza wirnikiem o skały i wali się w dół i wraz z nią znika szansa na jakikolwiek ratunek. Tymczasem dłonie, kurczowo zaciśnięte na linie, powoli drętwiały. Oby już się skończył ten koszmar. W tym momencie, niespodziewanie szybko, z za krawędzi płyty, wyłoniły się kask i głowa Michała. Jeszcze chwila morderczego wysiłku i stał między nami przypętlony solidnie do stanowiska. Zdjęliśmy rękawice i uścisnęliśmy sobie dłonie... Wyglądało na to, że powrócił z dalekiej podróży.

Dalsza wspinaczka przebiegała bez zakłóceń i pomimo tej dramatycznej próby opuszczenia nas przez kol. Michała, udało nam się szczęśliwie zakończyć drogę w komplecie, powrócić do cywilizacji i spojrzeć na otaczającą rzeczywistość poprzez pryzmat nowego doświadczenia...